Tydzień temu pisałem o Bulletstormie, ale dopiero teraz mogę napisać, że jest to mój ostatni weekend w życiu z polskim fpsem stawiającym na kreatywne unieszkodliwianie przeciwników.
Produkcja People Can Fly składa się z trzech podstawowych trybów, które postaram się przybliżyć w dalszej części tekstu. Wszystkich zainteresowanych zapraszam do jego lektury.
Anarchia
Jest to koperacyjny tryb wieloosobowy przeznaczony dla maksymalnie czterech graczy, którzy współpracują ze sobą na jednej z dostępnych map w celu wykręcenia jak najlepszego wyniku podczas jednej z dwudziestu dostępnych fal. Problem z nim polega na tym, że został wyłączony kilka lat temu przez Electronic Arts zamknęło do niego serwery. Nie ukrywam, że to właśnie przezeń nie wracałem do Bulletstorma przez kilka ostatnich lat. Nie lubię grać w gry, w których nie mam nawet cienia szansy na poznanie w nich każdego możliwego zakamarka.
Na początku ubiegłego roku zacząłem poważnie zastanawiać się nad powrotem do tej zwariowanej strzelaniny pierwszoosobowej, w której bohaterowie raz po raz rzucają mięsem i seksistowskimi żartami na poziomie rynsztoka. Okazało się jednak, że mój zapał to za mało, gdyż dowiedziałem się od dwóch graczy, którzy wykorzystali poradnik sieciowy umożliwiający używanie peceta jako własnego, osobistego serwera dla Bulletstorma, że wymagany jest do tego komputer z w miarę nowym systemem operacyjnym. Po zapowiedzi, że Valve rezygnuje ze wspierania Windowsa XP na Steamie postanowiłem przesiąść się na nowszy sprzęt, żeby nie stracić dostępu do kilku gier tam zakupionych, w tym m.in. Clannada i Umineko, czyli jedynych gier z gatunku visual novel, które mógłbym śmiało postawić obok Steins;Gate.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tworzę sobie furtkę umożliwiającą zagranie w tryb multiplayer, który został zamknięty przez wydawcę gry. Jestem jednak zdeterminowanym graczem uważającym, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego. Próbowałem kiedyś zdobyć platynowy puchar w Wiedźminie 3, bo uznałem, że jest to dla mnie niezwykle ważne jako Polaka. Nie udało się ze względu na błąd w grze, który był niezależny od mnie. Postanowiłem więc spróbować swoich sił w Bulletstormie, zaopatrując się nawet w amerykańską wersję gry oraz dodatki z tamtejszego PS Store, pomimo faktu posiadania europejskiej wersji Bulletstorma z PS Plus. Nie moja wina, że jak dodatki do gier gdzieś znikają, to jest to w pierwszej kolejności Europa.
Czy było warto w nie grać? Kiedyś napisałbym, że nie, ale żyjemy w czasach, gdy gracz wręcz błagają o dodatki do swoich ulubionych tytułów na internetowych forach, więc mogę jedynie napisać, że świetnie się bawiłem na dodatkowych mapach trybu Anarchii a jedną z moich ulubionych jest Villa z gigantycznym dzwonem, który można bezczelnie wykorzystywać do szybkiej eksterminacji nacierających sił wroga.
Zdobycie sześćdziesiątego poziomu doświadczenia było więc tylko formalnością a dzięki dodatkowej zawartości mogłem nacieszyć oczy nowymi kolorami smyczy, gdyż ten podstawowy widziałem już tyle razy, że mi zwyczajnie w świecie zbrzydł. Najważniejsze dla mnie jest to, że mogłem pograć w Bulletstorma z innymi graczami, bo kilka lat temu potraktowałem Anarchię po macoszemu. Czasem warto wrócić do jakiejś gry po kilku latach, żeby ją w końcu docenić.
Echa
Drugim trybem, w którym możemy się wykazać są Echa, stanowiące krótkie wycinki poszczególnych plansz z kampanii. Naszym zadaniem jest ich jak najszybsze przejście i wykręcenie odpowiednio wysokiego wyniku. Mi zależało na tym, żeby zdobyć trzy gwiazdki w czternastu pierwszych, ale siłą rzeczy zdobyłem je także na dodatkowych mapach, próbując wykonać dodatkowe zadania takie jak zabicie wszystkich snajperów zanim eksploduje bomba czy nabicie wrogów na wirnik przelatującego helikoptera.
O ile w trybie Anarchii wielką trudność może sprawić zdobycie 50000 punktów w jednej fali, czego da się dokonać tylko w ostatniej z nich, czyli dwudziestej, tak przechodzenie Ech na trzy gwiazdki to już wyższa szkoła jazdy. Nie dość, że musimy śpieszyć się, bo szybkie ukończenie echa daje nam dodatkowe punkty, to praktycznie nie możemy zabijać przeciwników inaczej jak superstrzałem i najlepiej, żebyśmy to robili coraz to innymi superstrzałami, gdyż tylko ten pierwszy daje nam maksymalną ilość punktów a kolejny taki sam już znacznie mniej. Najlepszym sposobem na to jest zmienianie broni, gdy dojdziemy do kolejnego zasobnika. Taka taktyka sprawdza się do fali dwunastej. Dwie ostatnie dały mi naprawdę w kość i tam już musiałem naprawdę się postarać, aby zdobyć w nich najwyższą ocenę.
Tryb Ech bardzo przypomina mi czasówki i speedruny z pierwszego Mirror’s Edge. Sama gra starczała raptem na kilka godzin, ale prawdziwa zabawa zaczynała się w niej, gdy musieliśmy wykazać się parkourowymi umiejętnościami. Właśnie dlatego uważam zapomnianą już nieco produkcję DICE za jedną z najlepszych gier ubiegłej generacji. Cieszy mnie, że nasz polski Bulletstorm również wykorzystuje te same podstawy do zabawy.
Kampania
Gdy jasne stało się, że zrobiłem absolutnie wszystko w trybach Anarchii i Echa znalazłem się na ostatniej prostej. Mam platynę na wyciągnięcie ręki. Wystarczy, że przejdę tą produkcję na najwyższym poziomie trudności i mogę się z nią należycie pożegnać. Bulletstorm jest jednak tak fajną grą, że zamierzam przejść ją jeszcze trzykrotnie. Raz już udało mi się nawet tego dokonać w ten weekend.
Przypomniałem sobie historię elitarnych żołnierzy Konfederacji, których zwierzchnik wykorzystywał do zabijania niewygodnych dla niego cywili. Gdy cała prawda wyszła na jaw postanowili mu wypowiedzieć otwartą wojnę. Dobrze się to dla nich nie skończyło, ale gdyby nie to, Bulletstorm nie miałby żadnego podłoża fabularnego dla wykorzystania całego tego systemu superstrzałów, dzięki któremu polubiłem ten wykreowany przez Polaków świat pełen zboków, oblechów i mutantów. Czuję ogromną satysfakcję masakrując przeciwników na różne sposoby, żongłując Gromem i konkretnymi typami broni w żależoności od zaistniałej sytuacji, upgarde'ując swój smiercionośny arsenał przy każdej sposobności.
Ubolewam nad tym, że nieprzemyślane działania Electronic Arts sprawiły, że gra nie odniosła sukcesu kasowego. Później People Can Fly zostało oddelegowane do stworzenia jednej z odsłon Gears of War a gracze, który polubili ten tytuł nigdy nie doczekali się jego kontynuacji. To wielka szkoda, bo zakończenie historii zbuntowanego oddziału Echo aż się o to prosi.
No cóż, wypadałoby wreszcie pożegnać się z tym nietuzinkowym polskim shooterem. Życzę wszystkim udanego weekendu, oczywiście nie tylko przy grach.