Witajcie wszyscy. Mam nadzieję, że mijający powoli weekend jest dla Was udany. Wpis dodaję trochę później, bo chciałem napisać coś więcej o pierwszym dodatku do Final Fantasy XIV, ale jeszcze do niego nie doszedłem. Jeden ze znajomych poprosił mnie też o pomoc przy Bloodborne, więc wróciłem do Yharnam po dłuższej przerwie.
Bloodborne
Z jedną z najlepszych gier na PS4 pożegnałem się już jakiś czas temu, ale kolega poprosił mnie o pomoc w lochach kielicha, więc staram się tam najlepiej jak mogę. Założył sobie, że pokona królową Yharnam a nie wziął pod uwagę tego, że po drodze ma najtrudniejszą lokację w całej produkcji, która zmusza graczy do walki z połową życia. W Demon’s Souls to była norma i jakoś sobie z tym poradziłem. Tu niejako mam związane ręce, gdyż nawet gdy zostaję zaproszony do jego świata gry to moja wysoko-poziomowa postać jest tłamszona przez downscaling.
Jasne, że daje z siebie wszystko, ale nie ma to żadnego znaczenia, gdy kumpel dostaje strzała i tyle go widzieli. Czy jest słabym graczem? Wręcz przeciwnie. Bloodborne to niestety nie jest Wiedźmin 3, w którym gracz masakruje wszystko co nawinie mu się na miecz.
Do przeklętego lochu kielicha należy odpowiednio się przygotować a on tego niestety nie zrobił, więc nie jesteśmy w stanie pokonać Amygdali, choć sam już dawno to zrobiłem.
Nie lubię się poddawać, ale dopóki znajomy nie podniesie sobie kondycji własnej postaci będziemy tam ginąć jeszcze nieraz.
Chcę mu jednak pomóc załatwić jego niedokończone sprawy w Bloodborne, abyśmy następnie mogli skupić się na Dark Souls 3. Nie robię tego z dobroci serca, o nie, po prostu zatęskniłem za Yharnam. Takiego przygniatającego klimatu próżno szukać w innych produkcjach. Absolutnie nie żałuję, że kupiłem kiedyś PS4 dla kolejnej udanej pozycji od Hidetaki Miyazakiego, bo to w dalszym ciągu jedna z najlepszych gier dekady, która nie wybacza graczom ich błędów.
Final Fantasy XIV: A Realm Reborn
Nareszcie udało mi się ukończyć czternastą odsłonę Final Fantasy. Zajęło mi to trochę ponad trzy tygodnie i już szykowałem się do opisania pierwszego rozszerzenia tytułu wyprodukowanego przez Square Enix, gdy zderzyłem się z wysoką ścianą. Aby odblokować pierwszy dodatek, o którym zamierzam napisać więcej w niedalekiej przyszłości muszę najpierw wykonać szereg czynności, które do tego prowadzą.
Wszystko zaczyna się tam gdzie się skończyło po pokonaniu największego zagrożenia dla Eorzei. Nie będę wchodził tu w szczegóły, żeby nie psuć zabawy tym, którzy może zasiądą w przyszłości do Czternastki. Napiszę tylko, że naszym pierwszym zadaniem po ukończeniu japońskiego MMORPGa jest przeniesienie siedziby zakonu Potomków Siódmego Świtu, do którego należymy. Wykonujemy więc szereg misji przygotowawczych w tym celu. Większość z nich to fetchquesty, ale zdarzają się tez śmieszne momenty jak chociażby historia o niebiańskiej straży moogli. W nagrodę za załatwianie spraw dla znajomych (i nie tylko) otrzymujemy naprawdę świetne przedmioty unikatowe i po raz pierwszy gra instruuje nas o tym, że poza poziomem postaci są też poziomy przedmiotów i czasem od tego jak dobry ekwipunek mamy zależy czy uzyskamy dostep do największych wyzwań jak chociażby te z Bahamutem, które rzucają nieco więcej światła na wydarzenia z filmiku wprowadzającego do A Realm Reborn. Są to wyzwania z okresu, gdy Final Fantasy XIV nie miało jeszcze trzech potężnych rozszerzeń, więc ciężko zebrać do nich drużynę, no chyba, że zakolegowaliśmy się z kimś kto robił to dawno temu, więc wie co się z czym je i wystartuje te zadania za nas przy zmniejszonej ilości graczy.
Biegam więc sobie od miejscówki do miejscówki, pomagam uchodźcom z odległej krainy, bo Ul’dah okazała się siedliskiem chciwych biurokratów dbających tylko o pojemność własnych kies, licząc na to, że wydarzenia nabiorą większego tempa i ujrzę wreszcie tą niebiańską krainę, którą uwielbiają Ci bardziej doświadczeni podróżnicy eorzeańscy.
Mam nadzieję, że uda mi się napisać coś więcej na ten temat w następnym odcinku, bo to właśnie dla rozszerzeń zagrałem w Final Fantasy XIV.
Aż dziw bierze, że zanim rozpoczął się 2019r. wytyczyłem sobie plan growy do realizacji, obrócony następnie w perzynę przez Final Fantasy XI i Final Fantasy XIV, których wcale nie planowałem ogrywać, a nie dość, że udało mi się skończyć wątki główne w obu tych kolosach w trzy miesiące, to spędziłem przy nich ponad 430 godzin i wydaje mi się, że to zbyt mało. Dawno nie czułem takiego głodu Final Fantasy. Mam nadzieję, że i Wy ogrywacie gry, które tak bardzo Was wciągnęły w wykreowane światy, bo przecież właśnie o to chodzi w graniu, żeby grać w to co się lubi a czasem, żeby coś polubić lub polubić coś co się lubi na inny sposób należy spróbować czegoś nowego. Już nigdy nie napiszę, że seria Final Fantasy powinna pozostać serią turowa, bo znam wielu graczy, dla których ona już umarła dawno temu a za nic w świecie nie oddałbym nikomu tych pięknych doświadczeń, które przeżyłem z innymi pasjonatami Final Fantasy w Vana’diel i Eorzei.