W kilku słowach o Miku Expo 2020 Europe w Berlinie - squaresofter - 25 stycznia 2020

W kilku słowach o Miku Expo 2020 Europe w Berlinie

Witam wszystkich. Jak już wcześniej wspominałem styczeń okazał się być miesiącem, w którym Miku i jej znajomi zawitali ponownie do Europy. Bardzo chciałem pojawić się na jednym z tych kilku styczniowych koncertów.

Anglia odpadła od razu, bo dostałem wypłatę na konto na dzień przed koncertem w Londynie. Pozostało zatem rozważyć inne opcje. Najbardziej zależało mi na pojechaniu do Barcelony. Cieszę się jednak, że do tego nie doszło, bo przeloty do Hiszpanii były koszmarnie drogie. Pozostał więc Berlin, który okazał się być najbardziej realną opcją dzięki dosyć tanim kursom Flixbusów. Odpowiada za nie niemiecka firma, która organizuje przejazdy autokarowe po większości krajów europejskich, więc nie miałem żadnych problemów z przejazdem z Lublina do Berlina. Musiałem jedynie przesiąść się w Warszawie do innego busa.

Wyjazd zaplanowałem na trzy dni. W przeciwieństwie do tego londyńskiego nie czekałem do ostatniego momentu z zakupem biletów i rezerwacją noclegu. Koncert miał odbyć się 20 stycznia, więc postanowiłem, że wyjadę z Polski w niedzielę i prześpię się w trasie. Pomyślałem, że zajadę tam na poniedziałek rano, coś zwiedzę i zjem w Berlinie a następnie udam się w okolice hali koncertowej Verti Music Hall, w której miał się odbyć występ wirtualnych gwiazd.  

W trasę zabrałem ze sobą NDSa z niemiecką wersją językową Pokemon Platinum, żeby się nie nudzić podczas jazdy…i przypomnieć sobie kilka podstawowych niemieckich słówek. Do kraju naszych zachodnich sąsiadów jechałem także daltego, gdyż nie chciałem, żeby cała edukacja niemieckiego w szkole podstawowej i średniej, przesiadywanie za młodu przy piosenkach na Vivie oraz kreskówkach na Sat 1 lub Pro 7 czy skokach narciarskich na RTLu poszły na marne. To był taki test mający na celu sprawdzenie czy dogadam się z kimkolwiek po niemiecku.

Na dworzec Sudkreuz dotarłem przed jedenastą w poniedziałek i tu zaczęły się schody, bo kompletnie nie ogarniałem tych wszystkich stref komunikacyjnych Berlina, ani tego, jaki bilet powinienem kupić, żeby swobodnie poruszać się po stolicy Niemiec. Moja turystyczna niemoc zaczęła mnie po jakimś czasie strasznie męczyć, więc w końcu kupiłem dwudniowy bilet turystyczny, pozwalający na podróżowanie metrem, pociągami i autobusami.

Nie wiedziałem jeszcze jak dotrzeć do hali koncertowej, w której miała wystąpić Miku z przyjaciółmi, więc zajrzałem do pobliskiego centrum turystycznego. Tam bardzo miły pracownik wydrukował mi dokładną mapę przejazdu w wyznaczone miejsce i poinformował o konieczności skasowania zakupionego wcześniej biletu. Oczywiście na peronie nie zauważyłem czerwonej skrzynki robiącej za kasownik, więc swoją pierwszą podróż po Berlinie odbyłem na gapę…trzymając bilet w ręku.  

Jadąc różnymi pociągami do celu podróży mogłem bliżej przyjrzeć się Berlinowi, który wydał mi się niczym wysypisko śmieci oddane na pastwę losu bezrobotnym graficiarzom. Nie był to zachęcający widok. Po którejś z kolei przesiadce nie wiedziałem za bardzo, gdzie jest mój kolejny transport, więc postanowiłem spróbować szczęścia, idąc na piechotę.

Byłem bardzo głodny po ponad dziesięciogodzinnej podrózy do obcego państwa, więc to był dobry moment, żeby przekąsić jeden z pomarańczy, które wziąłem ze sobą w podróż. Tak byłem zajęty obieraniem go ze skórki, że nie zauważyłem nawet, że idę po ścieżce rowerowej, na której prawie przejechał mnie jakiś rowerzysta. Dobrze, że nie wziął mnie za turystę z Polski tylko za Anglika, dzięki czapce z flagą Wielkiej Brytanii, która jest pamiątką po moim angielskim wypadzie na koncert Miku sprzed dwóch lat.

Podczas tej wędrówki Berlin zyskał trochę w moich oczach za sprawą resztek muru berlińskiego, symbolu podziału Niemiec, który był kilkadziesiąt lat karą narzuconą Niemcom przez świat za wywołanie II Wojny Światowej. Dobrze, że kolejne pokolenie Niemców nie myślało o podbijaniu świata a o tym, żeby wyzwolić się z komunizmu, podobnie zresztą jak Polacy i wszystkie inne kraje oddane w ręce Stalina po najtragiczniejszym wydarzeniu dwudziestego wieku.

Bardzo mnie to cieszy, że braterskie pocałunki komunistycznych dygnitarzy są już dzisiaj jedynie wspomnieniem czasów, które nigdy nie powinny się powtórzyć i służą jako atrakcja turystyczna, przy której turyści robią sobie zdjęcia.

Przeszedłem kawałek dalej i byłem na miejscu. Moim oczom okazała się robiąca wielkie wrażenia Mercedes-Benz Arena oraz sąsiadująca z nią Verti Music Hall.

Była mniej więcej czternasta. Miałem zatem jeszcze sporo czasu na zwiedzanie. Zrobiłem kilka zdjęć aparatem, poszedłem zjeść pizzę do znajdującej się w okolicy restauracji, której największą atrakcją były różnego rodzaju dania włoskie i gdy skończyłem jeść, to całkowicie zapomniałem o zwiedzaniu, bo rozbolała mnie głowa.

W pobliżu Mercedas Platz był pasaż handlowy, w którym udało mi się znaleźć aptekę. Po zakupie proszków od bólu głowy nie chciało mi się już nigdzie iść, bo chciałem być w pobliżu wszystkich zebranych w okolicy fanów Miku, chociaż dla niektórych moich znajomych wyglądają oni bardziej na moje klony lub na ludzi czekających w kolejce po zasiłek.

Było przeraźliwie zimno, co zauważyła stojąca obok mnie japońska para i to był chyba pierwszy raz w moim życiu, gdy rozmawiałem z Japończykami. Nie rozumieli nawet słowa po niemiecku (ja w sumie też potrafiłem wydukać z siebie tylko kilka podstawowych zwrotów), więc staraliśmy się porozumiewać po angielsku. Pogadaliśmy o naszych ulubionych piosenkach vocaloidów. Powiedziałem im też, że uwielbiam Lukę i strasznie żałuję, że nie udało mi się usłyszeć jej kapitalnego Luka Luka Night Fever na wcześniejszym koncercie w Niemczech i chyba coś z tego zrozumieli, bo dostałem od nich nawet pamiątkę z podobizną różowowłosej wirtualnej piosenkari. Gdy wspomniałem o tym, że najlepsze koncerty vocaloidów odbywają się i tak w Japonii, to zostałem nawet przez nich zaproszony do ich ojczyzny. Stwierdziłem wtedy, że bardzo chciałbym to zrobić, ale to podróż nie na moją kieszeń. Jak to usłyszeli, to zaproponowali mi nawet nocleg, ale musiałem im odmówić, dodając z wielkim uśmiechem na twarzy, że gdybym wyjechał do Japonii, to już bym pewnie z niej nigdy nie wrócił. Pierwsi Japończycy, z którymi było mi dane zamienić kilka słów okazali się przesympatyczni.

Noc po koncercie spędziłem w Cat's Pajamas Hostel, w którym był darmowy dostęp do internetu. W recepcji przyjął mnie miły chłopak, który wytłumaczył mi zasady tam obowiązujące oraz pomógł w narysowaniu drogi powrotnej na dworzec Sudkreuz, z którego miałem wracać do Polski we wtorek rano.

Równie dobrze rozmawiało mi się ze stojącym obok Wietnamczykiem, od którego dowiedziałem się m.in. tego, po co stoję w kolejce, w której stałem już ponad godzinę. Nie była to kolejka na koncert a do sklepiku z vocaloidowymi pamiątkami. Były tam nawet stoiska z podłączonym portem Future Tonez PS4 na Switcha, gdzie można było wypróbować najnowsze piosenki Miku na sprzęcie Nintendo. Niestety nie miałem na to czasu, bo po tym jak kupiłem torbę z podobizną Miku dowiedziałem się od jednej Niemki pilnującej tam porządku, że mój plecak jest zbyt duży i muszę go przechować w jednej z pobliskiej skrytek na zewnątrz. Nie wziąłem jej słów na poważnie, ale gdy drugi porządkowy wyciągnął linijkę i zmierzył mój plecak z dokładnością co do centymetra nie zamierzałem dalej dyskutować. Chociaż mi się to nie podobało, to musiałem zrobić to, o co mnie poproszono. Z niemieckim perfekcjonizmem i skrupulatnością nie da się wygrać. Nie jechałem do Berlina kłócić się z tubylcami a po to, żeby rzucić to wszystko i dobrze się bawić.

Tak w zasadzie to dobrze się stało, bo gdy wreszcie udało mi się dotrzeć do sali, w której miał odbyć się występ wirtualnych gwiazd i towarzyszących im muzyków, to trafiłem na Polaków, z którymi chwilkę podyskutowałem. Już wcześniej słyszałem jakieś polskie głosy dobiegające z tłumu, gdy stałem w kolejce, ale dopiero wtedy miałem możliwość porozmawiać z kimś z naszego kraju.

A później zaczęło się to, na co czekali wszyscy zebrani. Może i Verti Music Hall nie zapełniła się po brzegi, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo dzięki temu stałem trochę bliżej sceny w porównaniu z londyńskim koncertem i widziałem nawet dobrze twarze śpiewających i tańczących vocaloidów.

Bardzo obawiałem się o dobór piosenek koncertowych, o to, że przeżyję swoistego rodzaju deja vu. Nic z tych rzeczy. Koncert okazał się niezwykle udany. Wiele piosenek, które się tam pojawiły usłyszałem pierwszy raz w życiu i dopiero podczas pisania tego tekstu przeprowadziłem ich głębszą analizę.

Dodaję oczywiście do tekstu ich pełną listę oraz znaleziony w sieci zapis koncertu, utrwalony przez kogoś z widowni, ale nie odmówię sobie też przyjemności skomentowania niektórych utworów.

Największe wrażenie zrobił na mnie kawałek wykonywany przez Meiko. Zazwyczaj twórcy zajmujący się pierwszą generacją vocaloidów nie potrafią wydobyć piękna z tej seksownej dziewczyny i brzmi ona często jak starta płyta chodnikowa. Ukrywają to rzecz jasna ubierając ją w niezwykle wyzywające stroje, bo co jak co, ale Meiko ma się czym pochwalić. Byłem strasznie zawiedziony jej występem w Londynie. Tu natomiast przeszła samą siebie. Jej Ramunade Blue no Shoukei z miejsca stało się jedną z moich najukochańszych piosenek wykonywanych przez vocaloidy. Meiko wystąpiła na scenie w szykownej sukience, z kozakami, beretem na głowie i zaśpiewała niczym anioł, i to taki anioł syntetyczny. Zachorowałem na ten kawałek bardzo poważnie i gdy tylko trafi do jakiejś gry z Miku biorę ją z marszu.

Bardzo przypadł mi do gustu także utwór wykonywany przez Lena Kagamine a raczej jego refren, który po prostu zwala z nóg. Szkoda, że nie widziałem wcześniej porąbanego teledysku Law-evading Rock, bo to chyba na nim wzorowali się twórcy Mob Psycho 100, robiąc openingi do swojego anime. Tekst samej piosenki wydaje się z początku bezsensowny, ale ma ukryty przekaz.

Luka oczywiście nie zaśpiewała piosenek, które bardzo lubię, ale jej spokojna ballada i późniejszy duet z Miku w pełni mi to zrekompensowały. Rin dała czadu śpiewając do miksera do ciasta i z brejdakiem. Samodzielna piosenka Kaito zupełnie mi się nie podobała, ale ta wykonana wespół z turkusowo-włosą wirtualną piosenkarką zdecydowanie poprawiły mi humor.

Co się zaś tyczy Miku, to uwagę należy zwrócić na Raspberry Monster, który rozgrzał zziębniętą berlińską publiczność. Na niemieckim koncercie można było także usłyszeć wiele kawałków z poprzednich Miku Expo, co jest całkiem dobrym pomysłem, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nie każdego stać na przeloty do USA. Kanady, Meksyku albo Taiwanu lub Hong Kongu. Dlatego bardzo się ucieszyłem, że wreszcie usłyszałem Miku oraz Lucky Orb. Tekst tego ostatniego jest niemal kwintesencją tego, po co są w ogóle organizowane koncerty wirtualnych gwiazd z Japonii.

Ten jeden mroźny berliński wieczór uzmysłowił mi to, jak bardzo muzyka potrafi łączyć ludzi pochodzących z różnych zakątków świata. Jak by się nad tym zastanowić, to jestem przecież Polakiem, który wyjechał pierwszy raz w życiu do Niemiec, żeby posłuchać jak japoński vocaloid śpiewa po hiszpańsku. Nie zamieniłbym tego na nic innego.

Pojechałem tam odpocząć od wszystkiego: od podatków, ZUSów, pracy, W co gracie w weekend? a nawet od gier wideo i zazdrosnych kolegów, którzy nabijali się w żartach, że jak dostanę gdzieś w zęby za granicą, to odechce mi się uganiania się za wirtualnymi nieletnimi dziewczynami po całej Europie.

Berliński koncert pozwolił mi się wyszaleć i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się przeżyć coś podobnego.

squaresofter
25 stycznia 2020 - 14:52