Recenzja: Księga Vanitasa #7 - Froszti - 6 kwietnia 2020

Recenzja: Księga Vanitasa #7

Siódma już część Księgi Vanitasa, wpadła w moje ręce. Pora więc sprawdzić jak radzi sobie duet nietuzinkowych bohaterów, którzy w celu odkrycia prawdy są gotowi rzucić wyzwanie potężnym przeciwnikom.

Sprawa zbadania legendy o Bestii z Gévaudan nabiera coraz większego tempa. Arystokratka Chloé odkrywa przed wszystkimi swoje krwawe zamiary. Od samego początku liczyła się dla niej tylko i wyłącznie zemsta, dla której jest gotowa poświęcić wszystko. Właśnie do tego celu wykorzystuje tajemniczą maszynę, która ściąga na okoliczne ziemie strach i zniszczenie. Zarówno Vanitas jak siły kościoła, które znalazły się w okolicy, chwilowo muszą odłożyć osobiste animozje na bok, jeśli chcą uratować, chociaż część mieszkańców. Sprawa z każdą minutą coraz bardziej się komplikuje i nie wróży zbyt dobrze na przyszłość zarówno ludziom, jak i wampirom.

W poprzednim tomiku przed czytelnikiem została odkryta część tajemnic, które pojawiały się od samego początku serii. Zostaje wyjaśniona między innymi sprawa Srebrnej Wiedźmy i przeszłości niektórych wampirów, którzy powiązani są z obecnie panującą sytuacją. Tym razem będzie zupełnie inaczej, autorka na pierwszy plan wysuwa widowiskową akcję, której będą towarzyszyć buzujące emocje. Już na samym początku na fana mangi czeka naprawdę mocne starcie pomiędzy dwójką bohaterów a siłami kościoła. Obie strony kipią wzajemną niechęcią, która podsyca ich gniew, dający dodatkową siłę. Fabuła jest tutaj jednak na tyle dynamiczna, że cała sytuacja potrafi zmienić się diametralnie w przeciągu kilku stron. Wrogowie nagle stają się sojusznikami, a wszelkie wcześniejsze niesnaski muszą odejść chwilowo w zapomnienie, jeśli pragną uratować oni zwykłych ludzi. Przy tak uwypuklonej akcji, nie zapomniano jednak o dalszym odkrywaniu tajemnic fabuły, która z każdym kolejnym rozdziałem robi się coraz ciekawsza.

O ile pod względem scenariuszowym nie ma się do czego przyczepić to już w kwestii warstwy artystycznej, pewna zmiana „formatu” dzieła, sprawia pewne problemy. Do tej poru autorka kreśliła naprawdę piękne plansze, w których oko odbiorcy przykuwały zarówno projekty postaci, jak i dbałość o najdrobniejsze detale w ich otoczeniu. Całość tworzyła niesamowity steampunkowy klimat, który potrafił zauroczyć spore grono potencjalnych odbiorców. Tym razem obok dobrze znanych pięknych rysunków, znajdziemy całą masę kadrów, w których prym wiedzie wielokrotnie wspominana „akcja”. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie dziwaczna maniera artystki do tworzenia plansz podzielonych na bardzo małe kadry. Ich wielkość w połączeniu z bogactwem szczegółów oraz próbą zbyt dynamicznego pokazania niektórych starć sprawia, że są one momentami bardzo nieczytelne. Znajdziemy tutaj kilka miejsc, w których panuje taki chaos twórczy, że połapanie się, o co chodzi jest naprawdę trudne. Jakby tego wszystkiego było mało, w tytule od samego początku w bardziej emocjonującym momentach pojawiają się ogromne (w dosłownym tego słowa znaczeniu) dymki z tekstami, które potrafią przysłonić połowę rysunków. Doskonale sprawdza się tutaj stare rodzime powiedzenie: „należy zachować umiar we wszystkim; nie zawsze im więcej, tym lepiej.”

Pomimo pewnych wpadek „technicznych” seria nadal jest bardzo przyjemna w odbiorze i na tyle odmienna od innych wydawanych tytułów, że trudno przejść obok niej obojętnie. Autorka tworzy naprawdę ciekawe dzieło i pozostaje mieć nadzieje, że tytuł nie zaliczy spektakularnego spadku jakości (na razie nic na to nie wskazuje).

Radosław Frosztęga



Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie mangi do recenzji.

Froszti
6 kwietnia 2020 - 10:51