W co gracie w weekend? #336: Gears of War 2 i Sakura Wars: So Long My Love - squaresofter - 5 kwietnia 2020

W co gracie w weekend? #336: Gears of War 2 i Sakura Wars: So Long, My Love

Cześć. Trochę mnie nie było ostatnio. Znajomi zaczęli się już dopytywać czy to koniec tego cyklu blogowego a ja po prostu starałem się ukończyć Final Fantasy XIV: Shadowbringers. Czternastka zajęła większość mojego czasu na granie w ostatnich pięciu miesiącach. Czuję ogromną pustkę po ukończeniu tego wyśmienitego rozszerzenia, ale grać przecież w coś trzeba. Dzisiaj padło na piątą odsłonę Sakury Wars oraz na Gears of War 2, którego nie widziałem od lat, ale po ukończeniu Ultimate Edition mam  ogromny apetyt na więcej przygód COGów. Zapraszam wszystkich zainteresowanych do dalszej części tekstu.

Gears of War 2

Nareszcie mogę się pochwalić ukończeniem swojej pierwszej gry na konsolę Xbox One. Gears of War: Ultimate Edition to świetny remake jednej z najbardziej przełomowych strzelanin trzecioosobowych z niebywałą wręcz grywalnością. Włączyłem go kilka dni temu tylko na chwilę a skończyło się na tym, że przeszedłem z jakimś Hiszpanem pół gry, łącznie z dodatkowym aktem dodanym w odświeżonej wersji. To prawdopodobnie nie jest moje rozstanie z Jedynką, bo mam ochotę przejść ją znowu, tyle że na PC, a w międzyczasie wróciłem tez do Gears of War 2.

Jeśli wszystko potoczy się tak jak sobie założyłem, to jest szansa na to, że zrobię sobie gearsowy maraton złożony z wszystkich części z wyjątkiem Judgement, który nigdy mnie nie interesował.

Gears of War 2 to przede wszystkim nowe narzędzia do masakrowania szarańczy. Autorzy do arsenału z pierwszej części dodali m.in. moździerz, który doskonale sprawdza się na otwartych przestrzeniach z dużą ilością przeciwników. Pojawiają się nowe typy wrogów jak przykładowo kantus, rzeźnicy, przeciwnicy z ciężkimi karabinami maszynowymi, boomer z miotaczem ognia, syreny czy potężni wrogowie chowający się za tarczami i wgniatający nas w ziemię za pomocą swych broni do walki wręcz.

W Dwójce pojawiają się też nowi główni bohaterowie oraz tryb Hordy, który świetnie się przyjął wśród fanów Gears of War. W dużym uproszczeniu jest to tryb pve składający się z pięćdziesięciu fal wrogów do pokonania. Samodzielna gra nie ma w nim sensu, więc jeśli będę chciał na dłużej się nim pobawić, to będzie trzeba znaleźć jakichś graczy, co wcale takie proste nie jest w czasach gdy na świeczniku jest już Gears 5.

Fabuła jest oczywiście kontynuacją pierwszej odsłony sztandarowego cyklu Microsoftu, ale i tak zawsze grałem w te gry, żeby się przy nich zrelaksować … przyczepiając do kogoś granat lub przepiłowując go na pół lancerem.

Sakura Wars: So Long, My Love

W zamierzchłych czasach, gdy nie miałem jeszcze komputera, ani dostępu do sieci, obejrzałem na AXNie anime zatytułowane Sakura Wars. Jego akcja miała miejsce w pierwszej połowie dwudziestego wieku w alternatywnej rzeczywistości. Bohaterkami tej opowieści były młode pilotki steampunkowych mechów, które swoją sceniczną karierę wiązały z walką z demonami o pokój na świecie. Ta seria bardzo przypadła mi do gustu i do dziś uważam ją za jedną z fajniejszych anime, które obejrzałem. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że była to ekranizacja pierwszej części serii gier taktycznych zapoczątkowanych przez Segę na Saturnie. Nie jest ona niestety szerzej znana na Zachodzie ze względu na fatalne decyzje ówczesnych amerykańskich włodarzy niebieskich, którzy w swej arogancji i głupocie uznali, że ta seria nie ma szans się u nas przebić, bo jest utrzymana w konwencji japońskich animacji. Działo się to w czasach, gdy Final Fantasy VII wywrócił cały świat gamingowy do góry nogami ze względu właśnie na typowo japońskich bohaterów, których po prostu Squaresoft nie wstydził się przedstawić graczom z innych regionów świata.

Ta decyzja Segi bardzo boli mnie nawet dziś. W przededniu premiery szóstej odsłony Sakura Wars nie mieliśmy szans, aby zapoznać się z czterema pierwszymi częściami tej serii, ani z sieciową grą w tym uniwersum, wydaną blisko dwie dekady temu na Dreamcaście. Do tej pory jedyną odsłoną Sakury Wars, z którą mogli zapoznać się gracze z naszych stron globu jest jej piąta odsłona zatytułowana So Long, My Love. Początkowo została ona wydana na PS2 a później przeportowana na Wii.

Marzyłem przez wiele lat, żeby ją sprawdzić, ale w realizacji tego planu skutecznie przeszkadzała mi zaporowa cena tej gry na portalach aukcyjnych. Dlatego też chciałbym z tej okazji gorąco podziękować kolegom Dajzowi i ndlowi, bez których nie mógłbym poznać tej wyjątkowej produkcji.

Dlaczego wyjątkowej? Bo w przeciwieństwie do innych gier strategicznych/taktycznych nie walka jest w niej najważniejsza a więzi, które zawieramy z naszymi członkami drużyny w formie symulatora randkowego. Z tych mechanizmów słynie dziś seria Persona, niesłusznie wychwalana pod niebiosa jako coś wyjątkowego i niedoścignionego. Sega opracowała taką formułę rozgrywki generację wcześniej, gdy o pierwszych Personach na PSone mało kto jeszcze słyszał a gry spod szyldu Shin Megami Tensei były kompletnie nieznane wśród zachodnich graczy.

Błędem Segi było niezaznajomienie angielskojęzycznej części świata z cyklem Sakura Wars, bo w nim główny nacisk został położony na bohaterach, których coraz lepiej poznajemy, pracując z początku jako niepozorny bileter w nowojorskiej rewii. Tylko od nas zależy czy traktujące nas z początku z góry dziewczyny w końcu się do nas przekonają.

Pomoże nam w tym zabieranie głosu w ważnych sprawach i szybkie decyzje, które nawet z beznadziejnych sytuacji pozwolą nam wyjść z podniesionym czołem. Bardzo podoba mi się, że gdy mamy natrafiamy na wybory, to są określone czasowo i nawet krótki moment wahania może przeszkodzić nam w podniesieniu na duchu naszych sojuszników. Świetnie też zrobiono w grze minigry okolicznościowe, występujące w ważnych punktach fabuły.

Starcia taktyczne też oczywiście w grze są, ale ktoś, kto leveleuje wszystkie klasy postaci w rpgach taktycznych może zapomnieć, że utonie tu od nadmiaru opcji i walk. Występują one tylko w ważnych momentach, zazwyczaj wtedy, gdy musimy walczyć z jakimś bossem. Jako pilot naszego mecha możemy atakować zwykłym atakiem, atakiem drużynowym oraz niezwykle silnym atakiem specjalnym. W ciężkich sytuacjach warto też skorzystać pomocy naszych sojuszników lub z leczenia. Pola walki często są tak duże, że musimy przemieszczać się podczas potyczek z jednej części mapy do drugiej lub kolejnej. Świetnie pomyślano też scenariusze niektórych walk i tak przykładowo w jednej z nich, jeśli nie schowamy się pod dachem, to trafią nas pioruny podczas panującej akurat burzy.

Najważniejszym elementem tej gry są jednak bohaterowie i fabuła. Z początku byłem bardzo rozczarowany, że nie są to herosi z pierwszej Sakury Wars, tylko wcielamy się tu w rolę jakiegoś popychadła, wyglądającego jak trzynastolatek, nasz szef wygląda jakby nosił gogle kąpielowe, jedna z dziewczyn nazywa się Ratchet a nie jest ani autobotem, ani tym bardziej lombaxem i partnerem Clanka a kolejna co pięć minut przypomina nam, że jest po studiach prawniczych i mamy ochotę ją udusić. Szybko jednak okazuje się, że nasza jednostka wojskowa to nie banda sztywniaków, tylko ludzie z lękami, marzeniami i ambicjami. Poznawanie ich największych sekretów to największa frajda Sakura Wars: So Long, My Love a przeniesienie miejsca akcji z Japonii do USA wyszło tej serii tylko na dobre, bo ten jrpg taktyczny czy strategia (jak zwał, tak zwał) ma też walory edukacyjne. Zwiedzimy tu m.in. Statuę Wolności, Harlem, Wall Street czy Central Park a więc prawdziwe nowojorskie atrakcje, z którymi miałem styczność w grach wideo dawno temu w Parasite Eve i wiecie co, dziś gdyby ktoś mnie zapytał o to, czy lubię Sakurę Wars, to napisałbym, że jest lepsza niż to sobie wyobrażałem, taksańskie koniary są sexy a zamiast blogerem powinienem zostać prawnikiem!

Do następnego razu.

squaresofter
5 kwietnia 2020 - 16:02