Recenzja gry Steins;Gate 0 - Obiecany renesans króla powieści graficznych - squaresofter - 18 października 2020

Recenzja gry Steins;Gate 0 - Obiecany renesans króla powieści graficznych

squaresofter ocenia: Steins;Gate 0
100

Prequela przygód zwariowanej grupki przyjaciół z Akihabary wyczekiwałem z wielkim utęsknieniem. Jedynkę do dziś uznaję za grę z najlepiej napisaną historią traktującą o podróżach w czasie.

Strasznie zżyłem się z bohaterami Laboratorium Gadżetów Przyszłości, dlatego nie mogłem oglądać Okarina, który poddał się i dał umrzeć miłości swojego życia, Kurisu. Z szalonego naukowca stał się martwy za życia i chyba tylko spotkaniu z Maho, specjalizującej się w dziedzinie sztucznej inteligencji, zawdzięcza to, ze nie postradał jeszcze zmysłów. Okazało się bowiem, że loli naukowiec pracowała wspólnie z utraconą miłością jego życia. Wraz z szefem zaproponowali mu przetestowanie autonomicznego systemu komputerowego, który oparto no wspomnienia Makise Kurisu o nazwie Amadeus. Jest to ukłon twórców w stronę genialnego austriackiego kompozytora.

Tak mniej więcej wygląda prolog do całej historii, historii, którą już kiedyś byłem ukończyłem i chciałem o niej jak najszybciej zapomnieć. Gra była krótka, nowy strój mojej kociej ulubienicy, Faris, doprowadzał mnie do szału, a złe zakończenie, którego doświadczyłem, pozostawiło w moim sercu wielką dziurę niezadowolenia.

Lata mijały. Im więcej kończyłem od tamtego czasu gier z gatunku visual novel, tym bardziej mierziło mnie samo wspomnienie o Steins;Gate 0. Jeden z moich kolegów, Dajz, raz po raz śmiał się ze mnie, bo zapłaciłem kiedyś za tą produkcję pełną cenę, tymczasem im dalej było od premiery, tym taniej można ją było wyrwać na kolejnych promocjach. Robiłem wtedy dobrą minę do złej gry.

Na rynku zaczęły nawet pojawiać się inne tytuły w tym arcyciekawym uniwersum science-fiction, stanowiącym jednocześnie krytykę subkultury otaku i wszystkiego co moe. Kupiłem je z ciekawości, bo zawsze chciałem je sprawdzić, a dopiero mniej więcej w dziesiątą rocznicę powstania jednej z najlepszych produkcji, które pojawiły się na Xboxie 360 (niestety tylko po japońsku) zaczęto je wydawać na zachodzie.

Pograłem nawet trochę w Linear Bounded Phenogram i wrócily najlepsze wspomnienia dotyczące Okarina, Faris, Mayuri, Suzuhy, Daru i reszty. Postanowiłem wtedy, że wrócę do zerówki, żeby dokończyć z nią niezałatwione sprawy. Nie wiedziałem jeszcze, że Steins;Gate 0 okaże się kolejnym argumentem w pewnej dyskusji, którą toczyłem kiedyś z kolegą. Stwierdził on, że graczom gry podobają się najbardziej zawsze podczas pierwszego przejścia. Przy kolejnych przejściach chcą z nimi obcowac coraz mniej. Jest to oczywiście jedna wielka bzdura, a w przypadku powieści graficznych wręcz herezja. Produkcje z tego gatunku często są nieliniowe, mają kilka rozwidleń fabularnych, a nawet i zakończeń, które częstokroć zaprzeczają sobie wzajemnie.

Przez te wszystkie lata zupełnie o tym zapomniałem. Tymaczsem wystarczyło nie odebrać jednego telefonu, który w tym uniwersum stanowi zapalnik maszyny czasu, aby historia potoczyła się zupełnie innym torem. Przecierałem wręcz oczy ze zdumienia w drodze po zakończenie zwane Obiecanym Renesansem (Promised Rinascimento). Kilka rzeczy wyrwało mnie z kapci i jestem pod wielkim wrażeniem, że scenarzystom udało się utrzymać wysoki poziom pierwowzoru, a po takich grach jak Devil May Cry 2, Final Fantasy X-2 lub Medal of honor Rising Sun, wiemy, że to nie zawsze wychodzi.

Co mogę dodać? Przez pięć ostatnich lat żyłem w ogromnym błędzie. Dopiero teraz, zdobywając drugie zakończenie z sześciu i po ponad stu dwudziestu godzinach spędzonych z tą kapitalną historią o podróżach w czasie, o digitalizacji wspomnień oraz o zagrożeniach jakie ze sobą niesie wiara w sztuczną inteligencję mogę wypowiadać się cokolwiek w temacie Steins;Gate 0.

Nie jest to zwykła kontynuacja (lub wprowadzenie) do świata Steins;Gate. To jego integralna część. Muzyka i klimat dalej są jedyne w swoim rodzaju i stanowią dowód na to, że temu gatunkowi wcale nie jest potrzebna golizna, żeby rzucić czytelnika na kolana. Ta seria zaczynała niegdyś jako kolejny symulator randkowy, który przeszedł na X360 bez echa. Oryginał pewnie by przepadł jak inne niszowe produkcje z tego gatunku. Na całe szczęście na podstawie gry wideo powstało jedno z najlepszych anime, które widzowie wręcz pokochali, a część z nich tak bardzo domagała się wydania gry wideo, od której wszystko się zaczęło, że po ponad dziesięciu latach od jego premiery Steins;Gate powoli staje się jednym z najbardziej znanym reprezentantem całego gatunku visual novel.

Wszystko za sprawą doskonale dobranej obsady, która zabawą głosem sprawia, że chcemy dalej śledzić losy tych japońskich podróżników w czasie. Mamoru Miyano jest wręcz genialny w roli Rintaro Okabe. Raz jest gadającym do siebie szaleńcem, którego nikt nie bierze na poważnie, innym razem jest człowiekiem, który stracił wszelką nadzieję na lepsze jutro, ale i tak mało kto jak on potrafi oddać przeróżne uczucia lub stany emocjonalne za pomocą głosu, dlatego nikogo z nas nie powinno dziwić, że jego towarzysze skoczyliby za nim w ogień, a nawet w zgliszcza po Trzeciej Wojnie Światowej. Oni po prostu mu wierzą, a ja wierzę razem z nimi. Bez tego nie da się przecież wciągnać w wie wydarzeń na ekranie.

Choć bardzo starałem się umniejszyć tej grze, to dziś muszę napisać, że należy umieścić ją gdzieś w środku opowieści, której celem jest raj, zwany tutaj Bramą Steina. To kolejny rozdział tej swietnej opowieści, którego rozmiar jest wielkości pierwszej gry.

Grałem w gry o podróżach w czasie już wcześniej. Niektóre z nich należą do grona najlepszych gier wideo w historii, ale zachwycały mnie one przede wszystkim settingiem i mechaniką zabawy. Natomiast Steins;Gate dokłada do tego jeszcze historię, od której wręcz trudno się oderwać i bohaterów, którym ciężko nie kibicować, gdy walczą całym sercem o swoje ideały.

squaresofter
18 października 2020 - 19:34