W co gracie w weekend? #353: Dragon Age Origins – Powrót do Fereldenu po dziesięciu latach - squaresofter - 28 marca 2021

W co gracie w weekend? #353: Dragon Age Origins – Powrót do Fereldenu po dziesięciu latach

Kilka dni temu mało znana strona pisząca o grach wideo, której nazwy nie chcę wymieniać puściła w świat informację, jakoby Sony planowało definitywnie zamknąć swój cyfrowy sklep dla PS3, PSP i Vity do końca tego lata. Japoński gigant miał rzekomo podać taką informację do publicznej wiadomości pod koniec marca. Nic takiego jeszcze nie miało miejsca, ale to wcale nie oznacza, że tak się nie stanie.

Wielu graczy popadło w głęboką paranoję w zapoznaniu się z tą plotką. Jedni zaczęli gorączkowo kupować gry i dodatki, na które wcześniej nie mogli znaleźć czasu i pieniędzy. Inny twierdzili, że nie ma czym się przyjmować, bo Sony zbyt dużo zarabia na cyfrze i byłoby to dla nich nieopłacalne. Jeszcze inni gracze debatowali nad tym co stanie się z setkami ich gier zakupionymi drogą cyfrową? Czy po ewentualnym zamknięciu tych sklepów będzie można pobrać jeszcze zawartość przypisaną do konta? Co z patchami do starszych gier?

Samo Sony nie odniosło się do tej sprawy, gdyż stosuje politykę polegającą na niekomentowaniu plotek. Nie przeszkodziło to jednak niektórym serwisom w przygotowaniu materiałów, które okazywały m.in. że po uszkodzeniu się jednej z baterii w PS4 można utracić dostęp do posiadanych gier. Stanie się tak ze względu na nieprawidłowo działający zegar w konsoli, dzięki któremu konsola wie, które gry gracz wcześniej nabył. Jednym słowem: Paranoja.

Staram się trzymać od tej plotki z daleka, ale gdyby okazała się prawdą poważnie zastanowiłbym się nad zakupami cyfrowych wersji gier na platformach Sony w przyszłości.

Co to wszystko ma wspólnego z Dargon Age’m? Już wyjaśniam. W wyniku tych plotek gracze wysnuli tezę, że po odcięciu PS3 i Vity od dostępu do sieci wszyscy stracimy możliwość synchronizacji trofeów na tych sprzętach. Dla graczy, których trofea nic nie znaczą to nic istotnego. Dla tych, którzy lubią lizać każdą ścianę i wyciskać wszystkie soki z ulubionych tytułów taka informacja okazałaby się prawdziwym ciosem.

Policzyłem więc wszystkie gry z tych sprzętów, z którymi mam jeszcze niezałatwione sprawy i zacząłem się zastanawiać nad tym, o które chciałbym jeszcze powalczyć, gdyby Sony postawiło nas pod ścianą, a o które nie mógłbym walczyć, bo miałbym na to zbyt mało czasu? Nie da się w trzy miesiące ogarnąć ponad trzydziestu gier, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że część z nich to ogromne rpgi, które trzeba dodatkowo przechodzić kilkukrotnie, żeby myśleć o zdobyciu w nich platyny.

Mam jednak na tej liście też produkcje, którym poświęciłem kiedyś całe swoje serce i nigdy bym się nie pogodził z faktem, że już nic więcej z nich nie wycisnę. Wróciłem więc w tym tygodniu do dwóch pierwszych odsłon Moneky Island, aby zrobić w nich speedruny. Dzięki temu przypomniało mi się jak bardzo uwielbiam tytuły utrzymane w pirackiej konwencji. Były to jednak jedynie przekąski przed czymś większym.

Z pierwszą częścią Dragon Age mam wiele miłych wspomnień. Kupiłem ją wraz z Uncharted 2 do mojej drugiej PS3, po tym jak pierwsza zeszła na YLoDa. To było moje trzecie spotkanie z BioWare, po tym jak ograłem wcześniej Mass Effecta na pożyczonym X360 oraz MDK2 na DC. Jeden z najlepszych przedstawicieli dark fantasy nie tylko leczył moje rany po straconym sprzęcie. Był także moim oknem na świat, który otworzył mi oczy na wiele nieznanych wcześniej gier. Kiedyś jedynie marzyłem o produkcjach tego studia. Dekadę temu zrozumiałem jednak, że to nie wystarczy. Nie dość, że kupiłem X360 m.in. po to, żeby mieć Mass Effecta na własność, jak na prawdziwego Szarego Strażnika przystało, to dokupiłem też Xboxa. Wtedy też poznałem geniusz Kanadyjczyków za sprawą KotORa i mojego ukochanego Jade Empire. PC i Wrota Baldura też wpadły w moje sidła.

Dragon Age: Origins nigdy nie działał specjalnie dobrze na PS3. Nie wyglądał też tak dobrze jak Mass Effect. Nie przeszkadzało mi jednak, że jest to taki sobie konsolowy port. BioWare był wszak firmą, która z przewałkowanych setki razy archetypów fantasy (krasonloudy, elfy, magowie, wojownicy, łotrzyki) potrafiła zrobić coś niezwykłego. W Origins dostaliśmy nie tylko sześć historii początkowych dla stworzonego przez nas protagonisty, w których mogliśmy poznać ich pochodzenie, tak jak wskazywała zresztą nazwa gry. Origins to była nie tylko nasza walka o los świata z mrocznymi pomiotami, w której mogliśmy spotkać naprawdę wyjątkowych bohaterów. Dla mnie był to przede wszystkim prawdziwy rpg z krwi i kości, w którym wszystkie dostępne klasy postaci mogliśmy rozwijać na kilka różnych sposobów. Wojownika mogliśmy wyposażyć w tarczę, albo dać mu potężny miecz oburęczny do szybkiego obalania wrogów. Mag mógł dbać o zdrowie naszej drużyny, zmienić się pająka lub niedźwiedzia, albo ciskać Burzami Śnieżnymi we wrogów. To samo było z łotrzykami, którzy specjalizowali się w używaniu dwóch broni, albo w strzelaniu z łuków. Tylko tak naprawdę od nas zależało to jak poprowadzimy daną klasę postaci, które dodatkowo urozmaicały dostępne później specjalizacje. Nic więc dziwnego, że z Origins spędziłem ponad czterysta godzin, przeszedłem go czterokrotnie i zdobyłem w nim pierwszą platynę w grze studia BioWare.

To było dokładnie dziesięć lat temu. W tym długim czasie zmieniło się moje podejście do gier, a już w szczególności do dodatków. Kiedyś byłem im zdecydowanie przeciwny i nie chciałem nawet słyszeć o wspieraniu tego 'procederu'. Wydawcą Dargon Age było przecież Electronic Arts, które sprzedało jedną trzecią tej gry w dodatkach. Więcej, nawet po zakupie Dragon Age: Origins Ultimate Edition nie dostaniesz od tego wydawcy całej dostępnej w grze zawartości, bo twórcy specjalnie udostępnili jeden dodatek w formie kodu, więc jak ktoś kupi używaną wersję Ultimate, to musi jeszcze kupić jeden dodatek.

Nie wspominam nawet o tym, że większość dostępnych do Origins dodatków to zwykłe wyciskacze kasy na 2-3 godziny, składające się z paru misji na krzyż. Nie mówię, że nie warto zobaczyć nieopierzonej Leliany, że dalsza historia Morrigan była nieciekawa, że nie poczułem dreszczy po powrocie do Ostagaru, i że nie bawiłem się świetnie, wcielając się w potężnego ogra, i że nie czułem satysfakcji, dając zwycięstwo nad światem Arcydemonowi. Rpgi polegają przecież na odgrywaniu różnych roli.

Jednak, gdy robiony w totalnym pośpiechu Dragon Age II totalnie zawiódł, a Inkwizycja okazuja się jedynie piękną wydmuszką po premierze Wiedźmina 3, który pokazał całemu światu jak powinien wyglądać topowy rpg z segmentu AAA, to poczułem to, co każdy fan Dragon Age: Origins czuje od lat, a więc wielki niedosyt. Tak długo czekałem na prawdziwą kontynuację pierwszej odsłony tej smoczej serii, że już prawie zapomniałem, że jest nią rozszerzenie Awekening. To nie jest jakaś popierdółka na chwilę jak Warden's Keep, tylko potężne rozszerzenie godne jednego z najlepszych tytuów BioWare.

Prawie popłakałem się ze szczęścia, gdy spotkałem króla Felerdenu, Alistara, który pożegnał się ze mną pocałunkiem jak na dobrego męża przystało. Minęło dziesięć lat od kiedy ostatnio skończyłem Origins i jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem, że ta gra wciąż ‘pamięta’ moje wszystkie dokonane wtedy wybory. Cały ekwipunek, który wtedy byłem zdobyłem nie został nadszarpnięty przez ząb czasu. Teraz zbiorę swoją drużynę i znów wyruszę w kolejny bój. Uważajcie na siebie pomioty. Będzie bolało. Nikt nie ma szans z moją wojowniczką, która ma 95 punktów siły.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam do wzięcia udziału w rytuale Przyłączenia w komentarzach. Część z Was może nie przeżyć, ale jestem gotowy na taką ofiarę.     

squaresofter
28 marca 2021 - 18:09