Diabelski powrót Dantego - Brucevsky - 21 grudnia 2011

Diabelski powrót Dantego

Ah, zaległości. To właśnie dzięki nim dopiero kilka miesięcy temu miałem okazję po raz pierwszy na spokojnie spędzić kilka godzin z Devil May Cry. Pierwsza odsłona serii to dziś już klasyka, która nie każdemu musi przypaść do gustu. Mnie jednak się spodobała, choć zostałem szybko sponiewierany przez Capcom.

Miałem już na koncie ukończoną Bayonettę, więc powinienem być przygotowany na to co mnie czeka. Nie zaskoczyło mnie nieco toporne sterowanie, brak dynamiki (w porównaniu do tworu Platinum Games) czy nieco inny system walki. Pierwsze wrażenie było dobre i wciągnąłem się w grę. Nie na długo jednak. Poziom trudności nie pozwolił na ulgową zabawę i szybko okazało się, że przeciwnicy robią ze mnie siekaninę. Niszczą Dantego, mielą, palą, biją, kopią, tną i tłuką aż miło. Nie wiem jakim cudem dobrnąłem do niemal połowy gry w tamtym momencie, ale były to naprawdę dramatyczne i pełne niezbyt dobrych emocji chwile.

Ostatecznie Devil May Cry wyleciało na pewien czas na półkę. Potrzebna była nam przerwa. Przedłużyło się to ostatecznie do kilku miesięcy. Teraz, po Splinter Cellu, postanowiłem że pora na nieco bardziej dynamiczną rozrywkę. Wybór padł na pierwszą przygodę Dantego. Zapisane stany gry pozostały na karcie pamięci, więc nie musiałem wracać do początku. Start od środka nie jest jednak najlepszym pomysłem, szczególnie w przypadku takich gier, gdzie poziom trudności wisi stosunkowo wysoko. Okazało się jednak, że „odnowiony”, z zupełnie innym podejściem, zdecydowanie lepiej wszedłem w buty siwowłosego pogromcy demonów. Zaczęła się soczysta rzeźnia.

Dwadzieścia minut na przypomnienie sobie swojej sytuacji, przejrzenie ekwipunku, poznanie na nowo kombinacji ataków. Krótka narada taktyczna z samym sobą i lądujemy na arenie z uśmiechniętymi oponentami. Dante kończy starcie zwycięsko nie tracąc przy tym więcej niż 1/8 zdrowia. A sama walka? Jakże miodna, interesująca, sycąca. W głowie tylko jedno pytanie, jak mogłem zostawić taki tytuł na tak długo?!

Pamiętam, że o odłożeniu DMC na półkę zadecydowało przegrane starcie z latającym bossem po zdobyciu rękawic Ifrita. Wtedy wróg zmiażdżył mnie bez większych kłopotów. Teraz? Został zniszczony przeze mnie. Kombinacja miecz plus granatnik okazała się zabójcza i ptak odleciał radośnie śmiejąc się z własnej porażki po kilku minutach pojedynku. Co się stało, że nagle zaszła taka zmiana? Nie mam pojęcia, ale cieszy mnie ona i każda kolejna minuta spędzona z Devil May Cry.

Teraz tytuł Capcom jest na tapecie i zamierzam go już bez większych przerw ukończyć. Może do końca roku się uda, wszak do długich gier on nie należy. A przy okazji pytanie do Was, do jakiej gry ostatnio wróciliście i bawiliście się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej?

Brucevsky
21 grudnia 2011 - 20:57