I <3 offline - K. Skuza - 3 czerwca 2012

I <3 offline

Nie rozumiem współczesnego hype'u na gry z co-opem (offline i online). Podczas rozmaitych targów, prezentacji, czy zapowiedzi gier, towarzyszy temu określeniu patos większy niż na górze Olimp. Dlaczego? Przecież to ci sami deweloperzy gier, który implementowali już dwadzieścia lat temu możliwość współpracy w grze, później o nim zapomnieli, a dziś znów winszują sami sobie, mydląc nam oczy, jakie to wspaniałe i innowacyjne odkrycie. Przecież to temat stary jak świat i wszystkim znany, że jak bawić się we dwoje (i więcej) – to na jednym ekranie, kanapie, i jesteśmy pany!

Swoją przygodę w świecie gier zaczynałem właśnie od potyczek z rodziną w klasycznego, monochromatycznego Ponga. Później byli bracia Mario z NESa, którzy co prawda nie biegali naraz po jednym etapie, ale zmieniali się kontrolerami (i czapeczkami) po ukończeniu danej planszy. Następnie młóciłem z bratem w drugich Settlersów (notabene, chyba najlepszą do tej pory część) na podzielonym (pionowo!) ekranie, z dwoma podłączonymi myszkami, jedną „normalnie” na PS2, drugą... do portu COM, niczym drukarkę. Przewinęła się przez nasze ręce także FIFA, i to bodajże 98' (odpalcie sobie intro z Song 2 zespołu blur!), w której można było grać na klawiaturze (jedna osoba) i samą myszką (druga osoba). Bywało też, że po prostu wychodziliśmy na przemian z pokoju podczas sesji „gorącego krzesła” przy Heroes of Might and Magic III (w dwójkę też graliśmy, ale nie pamiętam czy w multi). Niekiedy siadaliśmy naprzeciw (tak, żeby nie podglądać działań WROGA!) i przez bitych kilkanaście godzin próbowaliśmy objąć prowadzenie w kapitalistycznym wyścigu, mowa oczywiście o Transport Tycoon (a także wersji Deluxe). Może to śmieszne i niemęskie, ale frajdę sprawiało nawet podłączenie dwóch mat do peceta i skakanie („kto dokładniej!”) w rytm Stepmanii po mieszkaniu (co zawsze wzbudzało zainteresowanie sąsiadów). Już nie wspomnę o siekaniu i przypalaniu potworów przy Baldur's Gate: Dark Alliance, czy wyścigach – poważniejszych, profesjonalnych rajdów i takich, w których wyrzucało się skórki z bananów na jezdnię (niestety nie pamiętam tego tytułu z dzieciakami w rolach głównych, coś a'la Mario Kart, ale na PS One). Ogrywaliśmy też w kółko Metal Slugi i mimo, że znaliśmy etapy na pamięć, i tak dawały masę frajdy, nawet gdy ginęliśmy kilka razy pod rząd. Żałuję, że nie pamiętam wszystkich tytułów, w które zagrywaliśmy się we dwójkę i więcej – np. z kumplami, czy kuzynami, ale jedno wiem na pewno – najbardziej soczysty gameplay multi jaki może być, to offline. Dlaczego?

- Na jednej kanapie jest wesoło, można wspólnie konkurować zarówno o wirtualną wygraną punktową, jak i o ostatnie chipsy na stole.

- Można stosować „brudne zagrania”, czyli kolegę potraktować z łokcia, gdy bierze ostry zakręt w Forzie, a swoją lubą połaskotać, gdy zamachuje się na nas sierpowym w Kinect Sports.

- Na żywo każdy zawodnik komentuje swoje poczynania i zmagania konkurentów, jest to o tyle śmieszne, że zazwyczaj krzyczy się dużo głośniej, niż się planowało, czasem rzuci się „mięsem”, albo popadnie w frustrację z powodu przegranej, ale od czego są nagrody pocieszenia?

- Grając offline wiecie, czego możecie się spodziewać po swoich znajomych. I mówię zarówno o kulturze grania, jak i o umiejętnościach. A jeśli nie wiecie – szybko się przekonacie kto jest najlepszy w danej dziedzinie. A online? Jak już znajdzie się wolny serwer, na który można wejść, nie wpisując „elitarnego” hasła, i ping będzie niski... to traficie do miejsca, w którym co chwilę ktoś się wylogowuje (szczególnie wtedy, gdy przegrywa), albo strzela do swoich ludzi, albo w ogóle pierwszy raz grę widzi na oczy i np. przez pół godziny zastanawia się o co chodzi w multi Portal 2. Litości!

- Jak mawia ROJO, granie integruje. Owszem, to online też, ale offline ma dla mnie więcej wartości. Jest klimatyczne, bo nieważne czy umówicie się na wspólne granie, czy też wyjdzie to spontanicznie na jakiejś imprezie, wszystko wokół jest mniej istotne, nawet sąsiedzi dobijający się po północy do drzwi. Chodzi o czystą zabawę. Nie o wygraną zawsze i wszędzie, tylko o to, żeby każdy mógł się dobrze bawić i zaprezentować swoje walory, warto więc mieć zarówno strzelanki, hack'n'slashe, wyścigi i choćby gry taneczne w swojej domowej kolekcji. Nigdy nie wiadomo kto przyjdzie i co lubi. A jak już będą nas miliony... cóż, wtedy w końcu wyjdziemy z konsolami i pecetami na ulicę! ;)

K. Skuza
3 czerwca 2012 - 11:01