2 CD, 23 utwory, niemal 104 minuty muzyki. Tyle składa się na The Fragile - mój najukochańszy album w historii jakichkolwiek muzycznych wytworów ludzkich rąk (tak, wliczam w to także You Can't Touch This MC Hammera i You Suffer zespołu Napalm Death :P). Okazja w sumie jest żadna, ale uznałem ten dzień za dobry moment, by napisać kilka akapitów o Trencie Reznorze, Nine Inch Nails i najlepszej płycie sygnowanej tą marką. I jestem pewien, że - jak to w przypadku opisywania rzeczy ulubionych bywa - nie będzie łatwo.
Trent Reznor to obecnie 47 letni mąż swojej atrakcyjnej-jak-ja-cię-krecę żony, ojciec dwójki dzieci, właściciel dwóch psów, zdobywca Oscara za muzykę do The Social Network (czego nie dokonałby bez Atticussa Rossa) i mózg stojący za (między innymi) Nine Inch Nails, zespołem tak fantastycznym, że zasługuje by powstawały szkoły muzyczne z ich charakterystycznym logo na drzwiach. I pomyśleć, że Reznor zaczynał przygodę z muzyką od plumkania na pianinie w wielku lat kilku, a potem (zgodnie z niepisanymi wymaganiami lat 80-tych) próbował sił w sythpopie i new wave'ie (znacie takie potęgi, jak Option 30 i Exotic Birds?). Pierwszy autorski materiał Reznor zaczął pisać w 1988 roku, gdy pracował jako asystent i woźny w Right Track Studio w Cleveland. Sam nagrał wszystkie ścieżki (poza perkusją) i po pewnej dawce poprawek oraz dogadywania się z ludźmi z branży światło dzienne ujrzał album Pretty Hate Machine (wydany ponownie w 2010 roku jako śliczna, oficjalna reedycja). Potem przyszedł czas na pierwsze koncerty, mini-album Broken z 1992 roku (oficjalnie zawierał tylko 6 utworów, ale Reznor ukrył dwie kompozycje na ścieżkach 98 i 99, bo nie chciał, by wytwórnia żądała za CD tyle samo pieniędzy, co za pełnoprawny album) i ogromny sukces w postaci rewelacyjnego The Downward Spiral z 1994 roku. O takich utworach jak Closer czy Hurt oraz o ekstremalnym występie na Woodstocku można spokojnie napisać osobny tekst (i może kiedyś to uczynię). Teraz jednak skupię się na następnym dziele - wydanym we wrześniu 1999 roku podwójnym albumie The Fragile. Najlepszej płycie ever.
5 długich lat musieli czekać fani Nine Inch Nails na kolejny album (ja miałem o tyle wygodnie, że NIN poznałem niecały rok wcześniej, więc nie zdążyłem odczuć braku nowości), a wyprodukowany w międzyczasie soundtrack do Zagubionej autostrady Davida Lyncha (z czadowym, nigdy nie zagranym na żywo The Perfect Drug) oraz stworzona na potrzeby Quake'a atmosferyczna muzyka były jedynie delikatnymi plastrami na rozdrapywane przez fanów rany zniecierpliwienia (ach, jakaż słowna konstrukcja!). Reznor jednak nie miał łatwo - ogromny sukces poprzedniego albumu i gigantyczne gwiazdorstwo, które napadło go (i kolegów) niejako z zaskoczenia, odcisnęło swoje piętno na jego osobowości. Sex, drugs and rock'n'roll wcielony. Niewiele brakowało, a NIN przestałoby istnieć, bo używki i ponura codzienność nie ułatwiały prac nad albumem. Jeśli zajrzycie na wikipedię, by poczytać o The Fragile, to zobaczycie krótką notkę "recorded: January 1997 - February 1999". Ponad 2 lata pracy i kolejne miesiące przygotowań do premiery to naprawdę kupa czasu. Ale udało się. TO się pojawiło. TO okazało się być rewelacyjne. To trzeba mieć, jeśli lubi się niebanalną, elektroniczno-gitarową muzykę z duszą.
The Fragile to dwa dyski nazwane "left" i "right", które tworzą coś w rodzaju koncept-albumu. Opowieść, którą snuje Reznor, to niewesoła podróż w głąb siebie, opis człowieka, który stara się poskładać rozbite kawałki swojego życia. Reznor stwierdził kiedyś, że jest to niejako odpowiedź na The Downward Spiral (która opowiadała o człowieku na drodze do samozagłady). Smutek, melancholia, liryzm i takie tam... Wszystko miało w dużej mierze początek w śmierci ukochanej babci Reznora, Clary. The Fragile to świetny przykład na poparcie tezy, że artysta musi cierpieć, jeśli chce stworzyć Dzieło (z dużym "D" na początku).
Album jako produkcja potężna i długa, wymaga skupienia podczas kilku pierwszych przesłuchań i śledzenia dźwięków, bo w każdym utworze dzieje się dużo rzeczy, warstwa goni warstwę, a całość momentami jest wyraźnie niedoskonała (niestrojące skrzypce, niewłaściwe pacnięcia w klawisze... co jest zresztą efektem zamierzonym, cierpliwie wykutym w magicznej dźwiękowej kuźni Reznora, doskonale współgrającym z tematyką tekstów). The Fragile ma coś dla każdego. Mnóstwo gitarowego czadu (i takiego ciężkiego, jak w No, You Don't, jak i lżejszego np. w We're In This Together), sporo świetnych utworów instrumentalnych (na czele z boskim Just Like You Imagined, które możecie znać ze zwiastuna do filmu 300), kilka kompozycji o zaburzonej strukturze (Czy to instrumental? Czy to ballada? Czy to metal z piekła rodem? To The Way Out Is Through), mamy coś do dyskoteki (Into the Void na bank sprawdziłoby się na parkiecie jakiegoś klubu) i, obowiązkowo, spokojne, nastrojowe, melancholijne "snuje" (tutaj szczególnie polecam zamykające pierwszy dysk combo La Mer/The Great Below). Jak na tak dużą dawkę muzyki, jest to zaskakująco mało słabszych (co nie znaczy słabych - i tak wolę cokolwiek z tego albumu niż 3/4 tego, czego słucham normalnie) momentów. Słynne Starfuckers Inc. to krzykliwy kawałek z fajnym teledyskiem, ale wyjątkowo mało odkrywczy, a następujące tuż po nim Complication to taka troszkę zapchajdziura - te dwa kawałki to taki jakościowy dołek całej produkcji, który i tak (w mej opinii) wielokrotnie przewyższa fajnością wiele uznanych kompozycji w podobnym klimacie. Piękne w tym albumie jest to, że nawet po kilkunastu/dziesięciu/set (a co, trochę "przesadyzmu" nie zaszkodzi) przesłuchaniach można wyłapać jakiś smaczek, który wcześniej z jakiegoś powodu nam umykał. Ja tak miałem np. z potłuczonym bębnem w utworze tytułowym. Słychać go wyraźnie, ale wcześniej nie zwracałem na to uwagi. A ciekawostka - skoro to koncept-album, to kolejność kompozycji jest niezwykle istotna - Reznor konsultował się w tej sprawie z Bobem Ezrinem, współproducentem The Wall Pink Floyd, który pomógł ustalić ostateczną strukturę albumu).
Utwory z The Fragile zyskują drugi oddech podczas grania na żywo (kilka występów NIN macie umieszczonych w tm tekście, a na YT znajdziecie pierdylion innych nagrań - zarówno oficjalnych, jak i amatorskich). Czesto są lekko modyfikowane (obecna na koncertach perkusja w drugiej części The Day The World Went Away zupełnie zmienia odbiór tego kawałka) i nierzadko okazują się lepsze, niż te studyjne.
Płyta nie odniosła tak wielkiego komercyjnego sukcesu, jak poprzednik. Po jednym tygodniu na pierwszym miejscu Billboardu spadła o kilkanaście pozycji (wyposzczeni fani zdołali osiągnąć "tylko" tyle). Być może za długo trzeba było czekać, być może zmieniające się trendy miały w tym swój udział (narodziny i rozkwit nu-metalu, spadek zainteresowania ogólnie pojętym alternatywnym rockiem), ale z czasem zyskała szacunek i rzeszę wyznawców (w tym mnie). Od 2009 roku cierpliwie czekamy na zapowiedzianą przez Reznora ostateczną-turbo-zajebistą reedycję The Fragile, po którą będę stał w kolejce od 6 rano, gdy już w końcu trafi do sklepów. Jakieś nieznane utwory, miks całego albumu w 5.1, śliczne opakowanie? Jestem za!
Po tym cudownym albumie pod szyldem Nine Inch Nails wyszla płytka z remiksami (Things Falling Apart), a Reznor zajął się porządkowaniem własnego życia oraz oczyszczaniem organizmu. Udało się. 2002 rok to premiera koncertowego DVD i fantastycznej płytki Still z "cichymi" kreacjami, a od 2005 roku Reznor/NIN jest w trybie ciągłej kreacji. Teraz fani czekają na pełnoprawny album formacji How To Destroy Angels, którą w 2010 roku założył z żoną i współkompozytorem Atticussem Rossem oraz nowy album z logo NIN (ten się pomału tworzy, a jego premiera... któż to wie?).
Na koniec jeszcze raz polecam (och, jak strasznie polecam) The Fragile wszystkim miłośnikom dobrej muzyki. Nawet, jeśli Wasza mentalna erekcja będzie słabsza, niż moja, to i tak na tym zyskacie (bo nie wierzę, że rozumny człek uzna NIN za słabą kapelę a TF za słaby album, chyba że jego gusta muzyczne wędrują w okolice Scootera lub Libera). Płytkę można też swobodnie kupić w różnych sklepach za naprawdę niewielkie pieniądze, więc może ktoś się odważy na zakup w ciemno (no, nie do końca... skoro czyta ten tekst :))?
Do usłyszenia.