- Może byś się nam przedstawił? – zapytał się mnie prowadzący całe posiedzenie psycholog.
- Jestem Karol i…
- CZEŚĆ KAROL!! – krzyknęło jednocześnie ośmiu człeka.
Wszyscy odpowiedzieli chórem, jednocześnie niczym zaprogramowane roboty. Poczułem się niezręcznie, a wrażenie obcowania z plastikowymi, zgrywającymi milusińskich ludzików potęgowało się.
- Kontynuuj. Nie krępuj się Karolu. Jesteś wśród swoich. – spokojnym, wręcz kojącym głosem rzekł do mnie psycholog.
- Jestem Karol i… i… mam… mam problem. Zapewne tak jak i Wy… nie potrafię grać w hack’n’slashe…
Ok. Przyznaję się. Troszkę wyolbrzymiam. Nie powinienem przedstawiać tak głupiego, nerdowskiego problemu w sposób, który przypomina posiedzenie na zebraniu jakiś anonimowych alkoholików, jednakże denerwuje mnie fakt, że tyle dobrych produkcji umyka mojej uwadze, ponieważ najzwyczajniej w świecie próbuję się często na siłę do nich w jakikolwiek sposób przekonywać, to zaś nie daje skutku, a nieukończenie takiego kroku milowego jak choćby Diablo, daje powód do bicia się w pierś. Może nie jest to tym głównym problemem, ale robię się powolutku sfrustrowany, gdy dopadam się do takiego Torchlighta, bawię się przy nim przez dobre 5 godzin jak dziecko, a potem nie mam w ogóle chęci uruchomić tą grę. Gdzie tkwi mój kłopot?
Hack’ n’ slash to gatunek, który jest niesamowicie specyficzny i ciężko trafiający w gusta. Jeżeli mamy do czynienia z tego typu grą, to jedyną rzeczą, której możemy się po niej spodziewać jest poczucie zadowolenia z siekania potworków. Następnie dochodzą różne inne mechaniki, te zaś mają za zadanie uzupełnianie tej podstawowej. Niektórym starczy tylko to, ale jest jeszcze grupa odbiorców, która z wielką chęcią zmasakrowałaby watahy przeciwników, jednocześnie doszukując się w produkcji jakiejś ciekawszej fabuły, różnych mini gierek urozmaicających zabawę, czy innych takich, zamiast tylko i wyłącznie siekać, zdobywać wyższe poziomy doświadczenia, a potem jeszcze więcej siekać. Nie zrozumcie mnie źle, to jest fajne, ale tylko do pewnego stopnia.
Jak już wspomniałem wcześniej – często po paru godzinach grania w tego typu tytuły po prostu odpadam. Dzięki Bogu, jeżeli fabuła kończy się w tym momencie, ale jeżeli tak jak przy Loki mam bawić się w ten sposób przez jakieś 100-150 godzin, to postanawiam pomachać pudełku i opchnąć je na alledrogo. Osobiście po takich 300 minutach jestem już wystarczająco obeznany z tego typu produktem i mam go już rozłożonego na czynniki pierwsze, a zaraz potem stwierdzam, czy jest on nadal godny mojej uwagi, czy też nie. Zwykle pada na to drugie, a to dlatego, że fabuła najczęściej jest słaba, a i mechaniki coraz bardziej dążą w stronę wszelakiego zbieractwa różnych fioletowych przedmiotów, albo jak najszybszego bicia poziomów doświadczenia. Meh. To nie dla mnie.
Weźmy za przykład takie Diablo III, które miało swoją premierę dość niedawno. Kampanię dla pojedynczego gracza (i tak nie ma innej niż ta) da radę ukończyć w parę godzin naprawdę dobrze się przy niej bawiąc. Znajdziemy tu fajną fabułę, uproszczony, aczkolwiek fajny system rozwoju postaci oraz satysfakcję z każdego puszczonego w przeciwników zaklęcia. Tylko, że co mamy robić dalej, gdy ukończymy wszystkie akty? Uruchomić następny poziom trudności? Po co? Tam jest wszystko to samo, ale z innymi przedmiotami wypadającymi ze stworków. Wbijanie „Paragonów” również nie należy do rzeczy najciekawszych. Dla mnie w tym etapie zabawa się kończy, a sam odczuwam niespełnienie z wydanych 200zł, co jak na grę na PC jest całkiem sporą sumką. Diablo jest tylko przykładem, jednakże ze wszystkimi innymi produkcjami z tego gatunku mam to samo. Brak jakiegokolwiek wciągającego replayability oraz często dopadająca mnie nuda podczas pierwszego podejścia do kampanii, to zdecydowanie moje największe zarzutu pod ich względem.
Niechlubnym wyjątkiem jest tu Borderlands. Ale czekaj Rasgul… BORDERLANDS? Tak, ponieważ jest to gra, która jest połączeniem właśnie h’n’s z FPSem i powiem Wam, że w tym przypadku sprawdza się to wszystko wprost wybornie. Owa mieszanka nie udała się produkcji Hellgate: London, ale Gearbox Software tworząc Borderlands nie zamierzało powtórzyć błędów innego studia. Trafiliśmy tu bowiem na całkiem intrygującą fabułę (w przypadku części drugiej), bardzo dużo fajnych spluw, sporo możliwości w kwestii budowania swojej postaci, mnóstwo miłego, czarnego humoru oraz niesamowicie dobrze oddziaływający klimat złowieszczej planety Pandora. Gra ta stawia również duży nacisk na granie w kooperacji, przez co często zmusza nas to do znalezienia sobie jakiegoś partnera, to zaś działa na plus, bo zabawa z kimś zawsze jest o niebo lepsza niż ponure siedzenie samotnie przed komputerem. Jeżeli sporo autorów tytułów z gatunku h’n’s poszłoby do głowy i tak dobrze odwzorowało wymienione wcześniej elementy w swoich produktach (oprócz bycia po części FPSem to nie jest wymagane), to wreszcie miałbym czego w takich grach szukać. Niestety, jak na razie takie poszukiwania są próżne, nie mające celu.
Najprostszą odpowiedzią na moje dolegliwości (którą pewnie też najczęściej dostrzegę w komentarzach) jest po prostu omijanie „hak en sleszy”, aczkolwiek ja jakoś dziwnie nie chcę tego robić. Uparciuch ze mnie? Raczej tak. Nuda podczas bawienia się przy nich potrafi mi zacząć doskwierać niesamowicie szybko. Czemu? Omówiłem Wam to troszkę wyżej i mam nadzieję, że potraficie zrozumieć mój problem (trochę dziecinny zresztą). Może macie dla mnie jakieś porady, albo chcecie się podzielić własnymi sposobami grania w tego typu produkcje? W takim razie zapraszam do dyskusji w komentarzach!
Chciałbym również podziękować mojemu znajomemu, który wykonał miniaturkę do tego wpisu. Dzięki wielkie TheWhite (jego kanał na YT)!
Zapraszam do odwiedzania oraz lajkowania mojego fanpage na facebooku, jeżeli chcecie być na bieżąco z tym, co dzieje się u Rasgula, albo po prostu macie czas na czytanie różnych przemyśleń, czy innych głupot.