Gry wideo to niesamowite pochłaniacze czasu. Wystarczy przysiąść do nich dosłownie na moment, dobić sobie poziom w ulubionym RPG-u, żeby krótko potem obudzić się z zegarkiem wskazującym okropnie późną porę. Są jednak produkcje, które wciągnęły nas do tego stopnia, że dziesiątki spędzonych przy nich godzin wydają się niezwykle małą jednostką. Patrząc w przeszłość, myślimy już o dniach czy tygodniach, jakie trwoniliśmy na „syndrom jeszcze jednej tury/levelu”. Ja znalazłem takich gier 4 i w tym artykule chciałbym je Wam zaprezentować, a przy okazji wspomnieć czemu to właśnie one zżarły kawał mojego życia.
Trwonienie czasu przy grach wideo nie jest rzeczą, którą w dzisiejszym społeczeństwie można się specjalnie chwalić. Nie ma jednak osoby będącej w stanie powiedzieć, iż jakaś gałąź kultury masowej czy jakiejkolwiek rozrywki, nie wchłonęła dużej części ich życia. Niektórzy z racji nudów chłoną całymi nocami książki, oglądają masy filmów, albo śledzą poczynania bohaterów w swoich ulubionych, tasiemcowych serialach. Po to mamy te hobby, żeby nie patrzeć się przez kilka wolnych godzin w ścianę, choć nawet i to potrafi być pasją wielu osób. Każdy ma swoje życie i to jak je zagospodaruje zależy wyłącznie od niego samego. A to, czy będzie wolał pić w klubach hektolitry alkoholu, zabijając przy tym masę wspomnień oraz szare komórki czy też po prostu w sylwestrowym szale imprez „grać w grę”, zależy tylko od gustu i osądzanie jego persony na tej podstawie jest mocno nie na miejscu. W końcu, kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem… czy jakoś tak.
Po co ten wywód na wstępie? Cóż, chciałbym od razu uniknąć w komentarzach niepotrzebnych dyskusji na temat tego, czy słuszną rzeczą jest to ile zajęło „expienie” kolejnej postaci w wirtualnym świecie. Może zabrało mi to za dużo czasu, ale ważne, że czerpałem z tego mnóstwo zabawy. A chyba to liczy się najbardziej, nieprawdaż?
League of Legends – ponad 2000 godzin = więcej niż 83 dni
Niektóre programy nie policzą dokładnie ile spędziliśmy czasu przy danej produkcji. League of Legends jakiś czas temu kompletnie pochłonął moje wolne godziny i choć na Summoner's Rift walczyłem ponad 2000 godzin, to trzeba do tego doliczyć masę przeczytanych artykułów lub też obejrzanych w internecie spotkań wielu zawodowych drużyn. Przy dziele Riot Games powyrywałem sobie mnóstwo włosów z głowy, często wspólnie razem ze znajomymi. Odkrywanie jego nieskończonych możliwości i dzielenie się swoimi doświadczeniami z innymi, potrafiło być dla nas tematem numer 1. Wiele osób skończyło już swoją przygodę z Ligą, bo nie spodobał się im kierunek w jakim ona poszła, albo najzwyczajniej w świecie gra się znudziła, ale nikt nie powie, że rozegranych w jej szeregach meczy nie zapamięta zbyt dobrze.
Co sprawiło, że potrafiłem siedzieć przy League of Legends całymi dniami? Z pewnością emocjonujące, kompetytywne potyczki i ich uniwersalność. Żaden mecz nigdy nie był taki sam i myśl o tym, że możemy zepsuć całą zabawę jednym głupim błędem, zachęcał do rozwijania swoich umiejętności na Polach Przywoływaczy. A co za tym idzie trwonienia na nich większej ilości czasu. Do tej listy dorzuciłbym też namowy znajomych, bez których prawdopodobnie skończyłbym swoją przygodę z Ligą szybciej, niż licznik godzin mógłby na to wskazywać.
Counter-Strike: Global Offensive – około 1300 godzin = 54 dni
Niecałe 2 lata temu opublikowałem artykuł, gdzie mówiłem czemu Global Offensive stał się moim nowym nałogiem i niektóre wymienione w nim punkty nadal pozostają aktualne. W CS-a sporo grałem, nadal gram i zamierzać grać dalej, choć tak samo jak League of Legends potrafi doprowadzić mnie do napadów furii, ale w tym przypadku głównie ze względów technicznych. Counter-Strike jest jednak tytułem bardzo dynamicznym i mam wrażenie, że w każdym meczu mam większy wpływ na jego rezultat, niż w przypadku dzieła Riot Games. Wygranie pojedynków 1vs2, 1vs3 czy nawet 1vs5 jest całkiem realne, choć ciężkie. Różnica w umiejętnościach graczy jest ogromna i oprócz ciężkich do opanowania mechanik typu: celność, poruszanie się po mapie, ustawianie się w defensywie, jest wiele drobnych rzeczy do nauczenia się. Właśnie to samodoskonalenie się i oglądanie jego rezultatu przyciągnęło mnie przed monitor bardziej niż w przypadku League of Legends.
A z takich drobnostek – e-sport lepiej się tu ogląda, bo mecze są szalenie nieprzewidywalne. Nie ma tak, że 3-4 fragi na początku rozgrywki decydują o dalszym jej przebiegu. Często w Counter-Strike'u zdarzają się sytuacje, że drużyna z niepozornymi pistoletami jest w stanie wybić oponentów i postawić dotychczasową ekonomię do góry nogami. Oglądanie takich spotkań sprawia mnóstwo emocji i jeśli na horyzoncie pojawia się jakiś bardziej prestiżowy turniej, rezerwuję sobie wolny czas właśnie dla CS'a.
Do puli 1300 godzin musiałbym jeszcze dorzucić kilka setek, które spędziłem przy okazji grania w Counter-Strike'a 1.6 w podstawówce. Wtedy jeszcze Polacy osiągali w tej grze spore sukcesy, ale to nie był główny powód jej popularności. CS'a mógł mieć każdy i co najważniejsze – ruszał na każdym komputerze. Miał proste zasady, wciągał, a postawienie serwera nawet na swojej maszynie nie należało do specjalnie trudnych spraw, wystarczyło dobre łącze. No i strzelanie dobrych headshotów było rzeczą, którą można było zaimponować kolegom. Choć dzisiaj wersja 1.6 wydaje mi się strasznie archaiczna, to nadal mam z nią sporo miłych wspomnień.
World of Warcraft – brak konkretnych danych
Chyba każdy miał w swoim życiu MMO, które pożarło mu kawał wolnego czasu. Za młodu sporo grywałem w MU Online, jeszcze gdy hack and slashowa formuła sprawiała mi sporo zabawy, ale to World of Warcraft jako reprezentant tego gatunku najbardziej mnie wciągnął. Ciężko mi jednak wskazać ile konkretnie dni przybity zostałem do monitora przez „expienie” ulubionej postaci, bowiem swoje doświadczenie z WoWem porozbijałem na kilka serwerów prywatnych, choć na długo zagościłem też na tych oficjalnych. Stąd też ciężko podać mi konkretną liczbę.
Czemu akurat World of Warcraft? Próbowałem wielu jego klonów, ale zawsze brakuje im równie dobrze wykonanych zadań, fajnych instancji, świetnie wykonanego rozwijania swojej własnej postaci, z którą strasznie się zżywamy i przede wszystkim poczucia życia w zupełnie odmiennym, wirtualnym świecie. Zresztą, nie byle jakim, bo usadzonym w jednym z moich ulubionych uniwersów – Warcrafta. Najbardziej jednak zawsze bawił mnie moment, gdy osiągałem już swoim bohaterem maksymalny poziom doświadczenia i rozpoczynałem ekscytujący proces zbierania dla niego najlepszych przedmiotów. To też moment, w którym wreszcie możemy wreszcie doświadczyć fenomenalnych raidów w potężnych grupach graczy.
Obecnie w World of Warcraft już nie gram, bo nowe dodatki choć miały wprowadzić sporo innowacji, mocno spłyciły zabawę i zabiły kilka bardzo kluczowych, społecznościowych aspektów tego tytułu. Od czasu do czasu, głównie dla zabawy, odpalam sobie ze znajomym postać na jakimś prywatnym serwerze, żeby powspominać dawne czasy tej cudownej gry. W tej nostalgicznej roli „privy” sprawdzają się perfekcyjnie. Mam też cichą nadzieję, że Legion coś zmieni i pewnie przy jego okazji powrócę jeszcze na serwery Blizzarda, chociaż na chwilę.
Hearthstone: Heroes of Warcraft – brak konkretnych danych
Mój obecny faworyt w kategorii rozgrywki sieciowej. Hearthstone niewiarygodnie mnie wciągnął i rutyną stało się dla mnie rozegranie kilku meczy dziennie. Niestety, Battle.net jako platforma nie rejestruje ilości spędzonych godzin, stąd ciężko przytoczyć mi konkretne statystyki. Od sierpnia bardzo aktywnie uczęszczam w karcianych potyczkach, stąd licznik mógłby wynieść teraz kilka setek godzin. Zawsze lubiłem karcianki, ale Hearthstone dzięki nieskomplikowanym zasadom, przyjemnej otoczce i sporej ilości rzeczy do roboty w niej, trafił w moje gusta idealnie. To co najbardziej do mnie przemawia to fakt, że mecze nie trwają zwykle długo. Ze spotkaniem można się uwinąć w kilka minut, dlatego lubię uruchomić sobie grę, gdy muszę szybko zabić czas, chociażby w przerwie między połowami meczu w telewizji. W dodatku Hearthstone świetnie pasuje swoją konstrukcją do urządzeń mobilnych, na których gra się w niego niezwykle przyjemnie, w szczególności w trakcie podróży do domu, kiedy przejrzało się już na telefonie wszystkie ważniejsze wiadomości.
Staram się jednak bawić też w tę karciankę bardziej poważnie. Zacząłem ostatnio coraz więcej uczęszczać w rankingowych rozgrywkach i idzie mi coraz lepiej. Hearthstone: Heroes of Warcraft ma wbrew pozorom drugą głębię i choć szczęście jest tu całkiem przydatne, to nie jest jedynym czynnikiem prowadzącym do zwycięstwa. Ogólna losowość niektórych kart lub też tego którą w danym momencie dobierzemy potrafi zarówno bawić jak i frustrować, ale przede wszystkim sprawia, że każdy mecz jest niepowtarzalny.
Jak widać, wszystkie wymienione przeze mnie tytuły to gry sieciowe. Nie jestem fanem zwiedzania każdego piksela ogromnych światów czy też przechodzenia tych samych produkcji po kilka razy, stąd próżno szukać na tej liście czegoś dla pojedynczego gracza. Lubię za to dreszczyk rywalizacji, gdy spotykam się na serwerze z innymi osobami z różnych części świata i mogę im przy okazji udowodnić, że jestem spośród nich najlepszy, pokazując to poziomem zagrań jakie prezentuję. Uruchamiając produkt z naciskiem na wieloosobową rozgrywkę, zawsze dostaję zróżnicowaną dawkę emocji oraz doświadczeń związanych głównie z obecnością innych, żyjących osób w samej grze. Próżno szukać tego wśród konkurencji i to głównie sprawia, że multiplayer w wielu produkcjach zjadł mi aż tyle wolnego czasu, ale przy okazji dał w zamian mnóstwo frajdy. Oczywiście, na pewno znalazłbym jakiegoś RPG-a z otwartym światem, w którego to zagrywałem się całymi dniami, ale porównując ilość nabitych w nim godzin do takiego League of Legends, nagle okazuje się, że towarzyszące mu liczby nie są tak duże. Tak czy siak – to były moje 4 gry, które zapamiętam jako moje potężne pochłaniacze czasu. Zostaje mi tylko spytać – a jakie są Wasze? Wymieńcie w komentarzach te, którym poświęciliście setki godzin. Co sprawiło, że graliście w nie tak dużo i jakie macie z nimi wspomnienia? Z ogromnym uśmiechem na ustach, czekam na Wasze odpowiedzi.