W 2009 roku Trent Reznor zakończył na jakiś czas działalność Nine Inch Nails jako bytu koncertowego, odłożył też na później pisanie muzyki na album z logo NIN. Zajął się muzyką filmową (opłaciło się - Oscar za soundtrack do The Social Network to chyba całkiem niezła ozdoba do postawienia na kominek), powołał także do życia nową grupę. How to destroy angels to czteroosobowy kolektyw, do którego należą jeszcze żona Reznora - Mariqueen Maandig, wieloletni współpracownik, współtwórca muzyki do dwóch ostatnich filmów Finchera - Atticus Ross oraz odpowiedzialny za stronę wizualną (a ostatnio także za brzdąkanie na jakimś dziwnym instrumencie) Rob Sheridan. 13 listopada ukaże się drugie oficjalne wydawnictwo grupy - An omen EP i to o tej płytce jest ten wpis.
Ale zanim o nowej muzyce - garść informacji dodatkowych. HTDA (też się skraca nazwa, a co!) zadebiutowało EPką w maju 2010 roku, gdzie 6 nowych kawałków z żoną na wokalu wielu uznało za NIN-light. Rzecz fajną, ale w wielu miejscach zbyt podobną do poprzedniej działalności Trenta. Na szczęście można było ten albumik pobrać za darmo (ba - nadal można na samym dole ich sklepu - klik!) i przekonać się samemu. Fajne to, ale rzeczywiście za mało odróżniało się od Nine Inch Nails. Państwo wzięło się więc do roboty, obiecując coś innego i dłuższego w przyszłości. Pełnoprawny album miał mieć premierę na początku tego roku, potem przesunięto premierę na jesień, aż w końcu wyszło, że LP pojawi się w pierwszym kwartale 2013 roku, a teraz dostaniemy drugą EPkę - składający się z 6 nowych utworów An omen. Posłuchajcie sami (przy okazji wskazówka: widok rozłożenia dźwięków w utworach można traktować jako spoiler - najlepiej wcisnąć play i potem nie patrzeć :) ).
Aaaaaa teraz: czas na komentarz. Jestem wielkim fanem NIN i często bezkrytycznie podchodzę do muzyki robionej przez Reznora. Ewentualne braki (jeśli są) ujawniają się po długim czasie, stąd też po zaledwie 3 dniach obcowania z An omen EP nie jestem w stanie napisać ostatecznego werdyktu. Ale spróbuję.
Keep it together to pierwszy singiel zapowiadający "nowe wcielenie" HTDA i zdecydowanie mnie nie porwał. Fajny to numer, spokojny, sączący się, mało piosenkowy (uwaga: wszystkie nowe numery są mało piosenkowe - refrenów jako takich brak), ale zabrakło jakiegoś punktu kulminacyjnego. Czegoś wywołującego szeroki uśmiech. W kontekście pozostałych kawałków KIT brzmi lepiej, ale zdecydowanie nie jest tzw. highlightem wydawnictwa. Największe zdziwienie pojawia się przy kawałku numer 2. Ice age jest tak dalekie od NIN i wszystko, co do tej pory rozbił Reznor, jak to tylko możliwe przy zachowaniu zdrowego rozsądku. Akustyczne plumkania dwóch (?) gitar i Mariqueen udowadniająca przeciwnikom, że umie śpiewać, a nie tylko szeptać czy jęczeć. Strasznie wesoły kawałek z fajnym hałasem pojawiającym się pod koniec. Nic rzeczywiście rewolucyjnego (bo wokal - choć ładny - jest tylko taki, trochę brakuje w nim emocji), ale zaskoczenie i uśmiech obecne. Plus! Później pojawia się trochę więcej klasycznego łamanego rytmu i syntezatorów wspomaganego ledwo słyszalnym wokalem Trenta i Mariqueen. Ciekawostka: melodia śpiewu miejscami mocno przypomina I Can See Clearly Now Johnny'ego Nasha (musicie to znać). Tak czy siak - jest dobrze.
Przechodzimy do drugiej połowy płytki. Najlepszy tytuł (The sleep of reason produces monsters) to jedynie narastający ambientowy hałas. Brzdąkanie plus kilka warstw dźwięków wszelakich i trochę "aaa" od Mariqueen. Służy dobrze jako wstęp do następnego utworu, ale jest to rzecz zdecydowanie za bardzo przypominająca odrzut z soundtracku do Dziewczyny z tatuażem. Na szczęście uśmiech szybko wraca. The loop closes to (obok Ice age) najlepszy kawałek na EPce. I przy okazji najbardziej zbliżony do muzyki NIN. Świetny pianinkowy rytm, wesołe elektroniczne popiskiwanie i kilka warstw brzęczących gitar w tle. Kawałek fajnie się rozwija, a gdy w połowie pojawia się "skandowany" dwugłos, to moja ekscytacja sięga zenitu. Za taki inteligentny hałas uwielbiam Reznora - czad! Albumik zamyka kolejna wielowarstwowa muzyczna wycieczka. Nie będę się starał nawet rozpoznawać kiedy użyte zostały prawdziwe struny i bębny, a kiedy są to przerobione sample. Klimat Speaking in tongues to trochę egzotyki, trochę soundtrackowych szaleństw na syntezatorze i fajne mroczne szepto-śpiewy (znowu mamy wielogłos). A gdy hałas staje się niemal nie do zniesienia, to następuje dobrze wymierzone uspokojenie, które prowadzi do klimatycznego, rozciągniętego finału - I am the end of it all!
A zatem. An omen EP to rzecz inna od debiutu i wyraźnie pokazująca, że jest u Reznora miejsce na coś innego, od NIN (choć nie do końca - i chyba się z tego cieszę). Na 6 nowych kawałków jeden jest rewelacyjny, 3 są dobre i 2 niezłe. Całość możecie kupić jako pliki wysokiej jakości na stronie grupy (5 dolarów to dobra cena jak za produkt o takiej jakości), które zostaną dostarczone we wtorek. I podobno rzeczywiście doświadczyć tej muzyki się da przez dobre słuchawki (i pliki FLAC). Moja wiara w nieomylność pana kompozytora nadal jest silna, a An omen EP tylko podkręciło chęć otrzymania pełnoprawnego albumu za kilka miesięcy. Fajna to muzyka, ciekawa i powinna się spodobać wszystkim miłośnikom mrocznych, elektronicznych klimatów, nawet jeśli za Nine Inch Nails jakoś bardzo nie przepadają. Moja ocena: 4 hipsterskie syntezatory na 6 możliwych :)
PS NIN niedługo wróci - zapowiedział to sam Reznor. O, radości!