Call of Duty jako serię militarnych shooterów nigdy nie darzyłem sympatią. Jeszcze za starych czasów, wersja demonstracyjna Call of Duty 2 nie robiła na mnie wrażenia, ale to pewnie dlatego, że nie przepadam za czasami II WŚ. Coś się jednak zmieniło, gdy na światło dzienne wyszła czwarta część najlepiej sprzedającej się gry w gatunku: Modern Warfare. Każdą misję chłonąłem jak gąbka wodę. Patrząc z perspektywy czasu na Call of Duty jako całość, mogę śmiało stwierdzić: ta seria z jednej strony ma w sobie „to coś”, z drugiej nie wnosi do stęchłego gamingowego rynku nic nowego. Źle, czy dobrze? Krótkie podsumowanie.
Liniowy, oskryptowany, ale emocjonujący
Kampania dla pojedynczego gracza w pierwszym Modern Warfare sprawiła, że pomimo całej swojej liniowości, momentami głupiego AI i schematu „wybij wszystkich na danym obszarze i do przodu”, grę przechodziłem z wypiekami na twarzy. Współczesne konflikty, ukazane w bardzo efektowny i filmowy sposób. Taka forma bardzo pasuje mi jako „odstresowywacz” i prosta rozrywka. Zresztą nigdy nie uważałem gier liniowych za złe, czego idealnym przykładem jest seria Half-Life. Nieco grzej ma się sprawa ze skryptami, które w Call of Duty potrafią być upakowane bardzo gęsto. Z drugiej strony pomyślałem sobie, że wcale mi to nie przeszkadza, pod warunkiem, że ograniczę ilość takich gier do jednej sztuki rocznie.
Single-player ponad wszystko
Przyznam, że nigdy nie byłem fanem potyczek sieciowych, a wiązało się to głównie z moimi umiejętnościami. Regularne maksowanie swojego skilla bywa również czasochłonne, a w tym czasie wolę sięgnąć po dobrego cRPG. Zatem co roku ograniczam się wyłącznie do przejścia kampanii dla pojedynczego gracza. Nigdy nie zapomnę jednej z misji Modern Warfare w Prypeci. Misje snajperskie to zresztą prawdziwy majstersztyk i mocna strona serii. Zastanawiam się, czy City Interactive inspirowało się CoDem projektując swojego „Snipera”, a biorąc pod uwagę popularność obu serii, to wielce prawdopodobne.
Znudzony? To nic, mamy dla ciebie więcej hamburgerów!
Call of Duty jest jak hamburger i chyba nikt za specjalnie tego nie ukrywa. Ba, to bardzo smaczny i wykonany z gracją fastfood, taki, którego nie powstydziłaby się niejedna dobra restauracja. Wciąż ten sam, z podobnymi składnikami, ale chyba zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić. W dodatku przysmak ów ma niesamowitą reklamę. Oficjalny trailer Black Ops II zrobił na mnie duże wrażenie, choć wiedziałem, że niczym mnie nie zaskoczy. Zgodnie z coroczną tradycją pożyczę na kilka godzin konto Steam i przejdę kampanię – dla tych kilku godzin wzrostu adrenaliny i po prostu: dobrej zabawy.
Czy kiedykolwiek odpalę multiplayera? Pewnie nie, bo zabawa w berka mnie nie kręci, poza tym poniekąd nie znoszę tej serii za okrutne praktyki wydawcy. Chyba nie tylko ja odnoszę wrażenie, że kolejne części Modern Warfare to po prostu map-packi z drobnymi udogodnieniami i nielicznymi zmianami. Ten sam, muzealny już silnik również robi swoje. Gdyby twórcy serii rozważyli kiedyś wprowadzenie co-opa z prawdziwego zdarzenia, takiego, jakiego miałem okazję doświadczyć w Portalu 2, prawdopodobnie zagrałbym wraz z premierą. Ale czy to w ogóle możliwe? Nie wiem i czekam na kolejnego hamburgera. Tylko bardzo proszę Activision: tym razem zaskoczcie mnie, bo wszystko, nawet ten przepyszny fastfood kiedyś może się przejeść. I bardzo liczę na to, że już za rok się o tym przekonamy. Call of Duty: Nextgen Warfare?
I żeby to zabrzmiało prawdziwie: na Call of Duty w obecnej formie nie wydałbym ani złotówki, ale jeśli mam możliwość pożyczenia konta, robię to z niekłamaną chęcią.