Wraz z nowymi środkami wyrazu i przekazywania informacji pojawiają się nowe sposoby na reklamowanie produktów czy usług. W przypadku tego krótkiego tekstu produktem/usługą jest film kinowy, zaś sposobem na reklamowanie są cytaty z Twittera. Mówi się, że za jakiś czas nie będzie miejsca dla prawdziwych aktorów, bo zostaną zastąpieni cyfrowymi kreacjami. Może to samo stanie się z krytykami filmowymi, których wypowiedzi ozdabiają plakaty i zwiastuny nowych produkcji? Przecież można skorzystać z entuzjastycznej wypowiedzi wirtualnego kolesia o ksywce np. @HugeBallsack45.
Najgłośniejszy ostatnio przykład promowania potencjalnie niesłychanie słabego filmu za pomocą pochwały anonimowego internauty to wykorzystanie cytatu o treści "funniest movie ever" autorstwa niejakiego Stevena Cuellara (którego na Twitterze obserwuje teraz 44 znajomych) w zajawce filmu A Haunted House Marlona Wayansa (nie reżyseruje, ale co tam - to on jest twarzą produkcji). Nawiasem mówiąc ten pan razem z braćmi dał radę stworzyć tylko jeden naprawdę zabawny film, czyli pierwszą część Strasznego filmu (ale udało mu się dobrze grywać w filmach niezłych). Jasna sprawa - skoro nie ma pokazów przedpremierowych (albo są, ale żadnemu krytykowi dzieło się nie podobało), to korzystamy z wypowiedzi jednego jedynego widza, który był na tyle odważny, by w przestrzeni publicznej umieścić pochwalną opinię. PROFIT!
Podobny zabieg, ale w dużo delikatniejszej formie, dotyczy filmu Niemożliwe (który za tydzień wejdzie do naszych kin). Guardian informuje, że prasowe materiały dotyczące The Impossible zostały opatrzone opiniami widzów. Jedna pochodzi od "prawdziwego" recenzenta, zaś reszta to pełne zachwytów cytaty z Twittera. Film podobno jest całkiem niezły, czy więc rzeczywiście trzeba posiłkować się ocenami przypadkowych widzów? A może to jest właśnie zdroworozsądkowe podejście? Wszak niedobry, napuszony krytyk, który pozjadał wszystkie rozumy i obejrzał wszystkie filmy świata, nie jest w stanie wygłosić opinii, która wpłynie na statystycznego kiniarza, bo ów krytyk odbiera dzieło w inny sposób. Z kolei taki przeciętny oglądacz jest bardziej zainteresowany faktem, czy jego najlepszy kumpel poleca mu nowy film, lub czy ludzie z jego ulubionego forum już w kinie byli i co na jego temat sądzą. Czy Twitter jest dobrym sposobem na takie coś, na swojską, chałupniczą krytykę? Czy takie coś w ogóle ma sens? Czy ktokolwiek z Was czułby sie zachęcony do wydania kasy na film polecany przez "jakiegoś ziomka z Twittera"? Jest to przy okazji idealne miejsce do nadużyć. Wystarczy, by wytwórnia miała dostęp do kilku(nastu) stworzonych przez siebie kont i raz na jakiś czas chwaliła swoje filmy a dla niepoznaki, czasem także filmy konkurencji). Pomijam już fakt legalności tego typu działań, choć zakładam, że jeśli można wyrwać mięsisty cytat z profesjonalnej recenzji, to bezproblemowo można na plakat walnąć jakieś soczyste "OMG I cried like a baby #riveroftears".
Skoro mowa o nadużyciach - wytwórnia Sony w 2000 roku wymyśliła sobie fikcyjnego krytyka, Davida Manninga (rzekomo związanego z mało znaną gazetą The Ridgefield Press), który chwalił wszystkie filmy firmowane logo Columbia Pictures, spółki-córki Sony (przykładowo: Zwierzak z Robem Scheiderem był "another winner!"). Dziennikarz z Newsweeka dotarł do sedna sprawy i ujawnił mistyfikację, zaś Sony w 2005 roku dogadało się z masą niezadowolonych widzów i oddała im po 5 dolarów za każdy film obejrzany pod wpływem pozytywnego zdania nieprawdziwego krytyka. Scenariusz może się powtórzyć, z tą różnicą, że użytkowników Twittera chyba trudniej jest namierzyć/sprawdzić.
Jakby co, polscy dystrybutorzy, jeśli któryś/któraś z Was chce wykorzystać fragment jakiejkolwiek z moich recenzji, to zapraszam (tylko proszę nie kastrowac zdań i nie wyciągać ich z kontekstu, by zmienić ich wydźwięk - co podobno jest całkiem popularnym procederem tu i ówdzie).