Książki w świecie gier czyli wciąż rynkowa nisza - Prometheus - 1 marca 2013

Książki w świecie gier, czyli wciąż rynkowa nisza

Ostatnio zdałem sobie sprawę, że czytam o wiele za mało książek, chociaż biorąc pod uwagę średnią krajową i tak nie jest źle. Przy tej okazji wpadł mi do głowy temat książek na podstawie gier. W końcu nie od dziś wiadomo, że wszystkie te gadżety, komiksy i tony dodatków powstały w pierwszej kolejności z myślą o zarobku. Czy w ogóle warto zawracać sobie tym głowę? Niestety, w zalewie przeciętnej jakości towaru ciężko znaleźć coś naprawdę dobrego, a na ogół i tak to lektura przeznaczona tylko dla fanów.

Ksi%u0105%u017Cki%20w%20%u015Bwiecie%20gier%2C%20czyli%20wci%u0105%u017C%20rynkowa%20nisza

W całym swoim życiu przeczytałem zaledwie dwie książki ściśle powiązane z growymi uniwersami i – odwrotnie do tematu - trzy, na podstawie których uraczeni zostaliśmy bardzo ciekawymi egranizacjami (jakie konkretnie, o tym poniżej). W każdym z tych przypadków nie myliłem się i trafiłem na mniej lub bardziej – ale jednak - udane opowieści. Niestety, to tylko bardzo nieliczne wyjątki.

Na początek wspomnę o książkach powstałych dzięki sukcesowi gier. Pierwsza z nich, „Miasto w przestworzach”, której autorem jest Greg Keyes. To bezpośrednia kontynuacja „The Elder Scrolls IV: Oblivion”. Nad Tamriel przybywa tajemnicze, latające miasto Umbriel, które kontrolując ludzi zmienia ich w zombie. Jeżeli brzmi to dla Was jak przekombinowana opowiastka, to bez obaw. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym miejscem akcji i czymś, czego w żadnym TES nie mogliśmy widzieć. Umbriel zamieszkują tajemnicze istoty, a tuż po zamknięciu bram Otchłani nadchodzi nowe niebezpieczeństwo. Wycieczka po „Mieście w przestworzach” to chlubny wyjątek. Autor wykazał się sporą wiedzą na temat uniwersum i nie dostrzegłem rażących błędów (przez całość przewinęło się może z parę baboli i nieco niezbyt trafnych tłumaczeń, ale da się to przeżyć). Tak czy inaczej miałem do czynienia z bardzo wciągającą opowieścią może nie najwyższej rangi, ale jednak czymś całkiem nieprzewidywalnym i ciekawym. Jest to książka skierowana raczej do fanów serii, z uwagi na fakt, że występuje w niej sporo nieznanych dla innych terminów, choć nic nie swoi na przeszkodzie, by sięgnął po nią ktoś, kto z serią nie miał do czynienia.

Podobne (choć słabsze nieco) wrażenia spotkały mnie po lekturze „Mass Effect: Objawienie”, chociaż tutaj niestety swoje zrobiły wątpliwej jakości przekład i nieco rażących błędów. Tym razem nad opowiadaniem pracował sam Drew Karpyshyn, autor scenariusza do dwóch pierwszych części Mass Effecta. Nie obyło się niestety bez potknięć, które ciężko przechodziły mi przez głowę i „wybijały” z lektury. Swoją część do tego dołożyło bardzo nieudane tłumaczenie (to prawdziwa zmora takich książek), dzięki czemu zostaliśmy uraczeni takimi kwiatkami jak „Asarianie”, „Gethowie” czy – o zgrozo! - „Wniebowstąpienie Przeznaczenia”. Takich błędów jest niestety o wiele więcej, ale jeśli niewystarczająca znajomość języka Szekspira jest barierą nie do pokonania, można to przełknąć. Chyba nikt nie powinien być zaskoczony tym, że to lektura skierowana wyłącznie do zagorzałych fanów uniwersum chcących poszerzyć swoją wiedzę o świecie serii. Sporo ciekawych informacji o losach m.in. Andersona wygrywa z niezbyt przewidywalną historią i wspomnianymi wcześniej babolami. Nie jest to bynajmniej arcydzieło, ale całkiem udane źródło informacji, w przeciwieństwie jednak do powyższego tytułu, skierowane do wąskiego grona osób. Kolejnych książek z serii nie czytałem i nieśpieszno mi do tego, tym bardziej, że zostały wycofane przez polskiego wydawcę. Niestety, potwierdza to też ogólne stwierdzenie o jakości takich książek.

Książki na podstawie gier w Polsce sprzedają się bardzo słabo. Swoje robi tu często nieznajomość uniwersum przez autora, a całość dodatkowo potęguje fakt wciąż bardzo niskiego czytelnictwa. W drugą stronę jest już dużo lepiej – gry na podstawie książek dość często oferują coś naprawdę wyjątkowego. To na ogół dlatego, że nie kopiują książek, a jedynie biorą najlepsze ich strony dodając doń coś od siebie. Idealnym przykładem są serie Wiedźmin, Metro czy Stalker, bardzo dopracowane w szczegółach i udowadniające, że ich twórcy włożyli w swój growy przekład bardzo dużo pracy.

Obawiam się jednak, że w kwestii książek na podstawie gier nic się prędko (a może nigdy?) nie zmieni. Nieliczne przykłady to po prostu całkiem strawne uzupełnienie gier, jeszcze mniej liczne da się czytać bez znajomości growych odpowiedników. Cała reszta to już nic nie warte zlepki słów. A szkoda, bo chciałbym więcej solidnej porcji informacji uzupełniającej to, o czym w grze wspomniano na zasadzie paru zdań, a co może być ważne.

A jakie jest Wasze zdanie - warto sięgać po książkowe przekłady gier, czy wszystkie bez wyjątku nie są warte złamanego grosza? Być może sami jakieś przeczytaliście - zatem chętnie poznam Waszą opinię!

------------------------------------------------

Zapraszam też na facebook.com/dinosfera- łatwy i szybki dostęp do wszystkich publikowanych przeze mnie materiałów i innych ciekawych rzeczy. Uwagi i konstruktywna krytyka mile widziana!

Prometheus
1 marca 2013 - 11:38