Kiepska kolekcjonerka ale lepsza gra - pierwsze wrażenia z Dead Island Riptide - Materdea - 2 maja 2013

Kiepska kolekcjonerka, ale lepsza gra - pierwsze wrażenia z Dead Island Riptide

Dead Island Riptide przyszło do mnie z oferty pre-orderowej. I to w dodatku jako edycja kolekcjonerska. Szkoda, że EK Riptide reprezentuje ten gorszy typ kolektorek. Tutaj trzeba przyznać rację osobom, które stwierdziły, iż tę bogatszą wersję po brzegi wypakowano przecenionym towarem z bazaru. Bo tak w istocie jest. Niby klimatycznie, bo mamy i siekiero-otwieracz i specjalną kartę ratunkową w skórzanym futerale (11 funkcji w jednym), ale to tak po prawdzie jedyne „nastrojowe” elementy. Pozostała część to efekt uboczny domowej wyprzedaży przeprowadzanej w domu obok siedziby firmy.

Największym failem tego całego przedsięwzięcia okazała się maskotka typu anty-stres. I niestety, nie spełnia dwóch tak prostych funkcji – maskotki ani tego anty-stresa. Na przytulaka się nie nadaje, z racji choćby kijowego wzoru, który w założeniach miał prezentować się jak jeden z oponentów w samej grze, a wyszedł niczym kupa. Tak, klasyczna kupa. Gdzieniegdzie pozlewały się kolory, efektem czego jest praktycznie brak głowy, a w miejsce tego – jakże ważnego – aspektu budowy ciała pojawiła się czarna plama. Wykonanie również nie pozostawia złudzeń – to kiepskiej jakości, wielki i nieco miększy niż zazwyczaj brelok. Bo na anty-stresa mi to nie wygląda, głównie przez niemożność chwycenia go w garść w jakiś sensowny sposób i pomiętolenia.

Reszta to wspomniane przeze mnie bazarowe śmieci. Gumowa maczeta do przyczepienia do kluczy, smycz, naklejki, koszulka. No w porządku, ale tyle razy już to widzieliśmy, że jeśli chce się ładować tyle stuffu w jedną kolekcjonerkę, niech to będzie przynajmniej porządnej jakości. Wydanie ratuje bilet do Multikina oraz przepustka upoważniająca do odebrania książki pod tytułem World War Z. Niestety, realizuje je tylko jedna sieć księgarń, dosyć bogata, jeśli idzie o posiadane oddziały, jednak nie posiadająca jakiegokolwiek lokalu w odległości 100 km od Lublina. Cel: Warszawa.

To tyle gwoli edycji kolekcjonerskiej. 200 złotych to – jak na sporych rozmiarów pudło i sporo gadżetów – niezbyt dużo, ale można było to lepiej wykorzystać. Szkoda, że poziom produkcji reprezentuje jakość EK. W pierwsze Dead Island nie grałem, toteż nie miałem styczności z marką polskiego producenta. Niby wiedziałem, czego można się spodziewać, a mimo to była pewna doza zaskoczenia. Głównie przez naprawdę zacne widoczki, albowiem sytuacja wynikające z fabularnych meandrów (dosyć długie przerywniki filmowe przed rozpoczęciem rozgrywki pozwalają na zapoznanie się ze scenariuszem poprzedniczki)

Na pierwszy rzut oka nie podobać się może animacja postaci. O ile grając w pojedynkę się tego nie dostrzeże, o tyle działając w kooperacji już tak. Jazda samochodem z równym kątem 90 stopni w łokciu to normalka, zwarzywszy na totalnie skopane pływanie łódką – jedną z większych, a nawet największą, nowość względem poprzedniczki – naturalnie pod względem grafiki. Ale jak wspomniałem, wszystko to rekompensują ładne krajobrazy oraz zmienne warunki pogodowe. Aczkolwiek do tego drugiego aspektu mam lekkie zastrzeżenia, albowiem Techland wprowadził jedynie deszcz. Deszcz rzęsisty, deszcz ciężki, tym samym wprowadzając ciekawą atmosferę. Szkoda tylko, że zaczyna się nagle i bez  ostrzeżenia, a po chwili tak samo się kończy.

Nie wiem, jak wrocławski deweloper rozwiązał tę kwestię w przypadku Dead Island, ale tutaj zadania sprowadzają się wyłącznie do bieganie w tę i we tę w poszukiwaniu Bóg wie czego. OK, w tej materii niewiele można zdziałać pod względem merytorycznego podejścia do questów, ale poboczne misje, gdzie cała ekipa prosi cię o wszelakie dobra (przynieś x puszek konserwy, x śrub etc. etc.) po to, by „wzmocnić ogólny potencjał grupy”, jest lekką przesadą. Wyraźnie widać naciąganie długości rozgrywki oraz sztuczne wypełnianie świata. Nie wspomnę o wiecznie respawnujących się bezmózgach.

Co po tych kilku godzinach zabawy sprawiało mi niekłamaną radość, to to, iż siekanie zombiaków daje masę frajdy. Szczególnie, kiedy już ogarniemy stoły warsztatowe, a więc miejsca, gdzie dokonujemy usprawnień naszych broni oraz naprawiamy je. Wszelkie materiały posłużą nam do stworzenia broni doskonałej – deski czy kije baseballowe nabite gwoździami to już śpiewka przeszłości. Jeszcze na tyle nie ogarnąłem tej funkcji, by coś szerzej o niej powiedzieć, ale myślę, że w przypadku recenzji pokuszę się o nieco bardziej rozbudowany opis.

Podsumowując: tych kilka chwil z Dead Island Riptide w pełni przekonało mnie, że w techlandowskim tworze tkwi potencjał, ale jeszcze nie do końca wykorzystany. Doskonałym zwiastunem jest nomen omen sama gra – nie oznaczona cyferką dwa, jak przystało na kontynuację, a tylko podtytułem, co jednoznacznie przepowiada, iż wrocławskie studio nie powiedziało ostatniego słowa w temacie zombie! I dobrze!

Materdea
2 maja 2013 - 11:37