Zdziwiłem się, gdy spojrzałem na GOL-ową tabelkę z ocenami Grand Theft Auto IV na poszczególne platformy. Oprócz dwóch recenzji (odpowiednio na konsole i peceta) nikt z gameplayowej braci nie raczył ocenić tego znamienitego dzieła. Przejrzałem również poradniki oraz artykuł dotyczący rozgrywki przez sieci. I wiecie co? Dżentelmeni z Rockstar tym razem podeszli z nieporównywalnie większą werwą nie tylko do trybu multi (pozdro Von Zay!) ale również i do całej gangsterki. O ile do tej pory w poprzedniczkach dominowały typowe zakapiory z nieciekawą przeszłością lub ściśle związani z wojnami gangów, o tyle teraz wcielamy się w serbskiego imigranta poszukującego amerykańskiego snu po trudach wojny. Tiaaa, ileż można powtarzać tych samych formułek?
Nie wdając się w fabularne niuanse, czy próbując opisać pierdyliard funkcji GTA IV – bo to przecież było w MILIONIE recenzji – powiem tylko tyle: dzieło magików z R* bawi niezależnie od liczby ukończeń ich gry. Nie tylko potem jest cała masa innych, ciekawszych, tudzież zabawniejszych rzeczy do roboty (takie tam, usprawniacze rozgrywki :)), to także i fabuła przyciąga do siebie niczym potężny magnes. Sam po raz piąty, a może dopiero czarty – nie pamiętam – przechodzę „czwórkę” (która de facto jest którąś tam edycją z kolei) i czuję miodność cały czas. Po prostu byłem głodny głosu Niko Bellica, tej oprawy graficznej, muzyki i klimatu - tego Liberty City.
Grand Theft Auto IV wyróżniają też absolutnie fantastyczne przerywniki filmowe. Kunsztu panów z Rockstar nie można odmówić, także na polu kreacji postaci. Nieszablonowe charaktery to wizytówka tego studia. No i cóż więcej można powiedzieć – zawarto tutaj niemal wszystko, co najlepszego miał do zaoferowania w tamtym czasie deweloper. Od strzelania, przez wyścigi, kończąc na całej gamie simsopodobnych mechanizmów. Ogólnie rzecz biorąc: jest bardzo, bardzo bogato, klimatycznie i ciekawie. Jeśli GTA V zaprezentuje to wszystko, co do tej pory udało się wypracować serii, dodając do tego niepowtarzalny charakter San Andreas, to można być pewnym, że „dyszkę” ma jak w banku – i to nie tylko ode mnie.