Przeładowuję! #28 - Gorączka błota czyli IV Bieg Wulkaniczny - Robson - 16 lipca 2013

Przeładowuję! #28 - Gorączka błota, czyli IV Bieg Wulkaniczny

W jednym z debiutanckich artykułów Friendly Fire opowiedziałem wam co nieco o dwóch, dość nietypowych biegach terenowych, rok w rok ściągających tłumy amatorów brudu i stromych wzniesień do Złotoryi i Lublińca – urokliwych miejscowości będących domem kolejno Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów jak i Biegu Katorżnika. Tak się składa, że IV Edycja tego pierwszego miała swoje miejsce już jakiś czas temu, a ja ponownie postanowiłem sprawdzić, czy jakość błota w złotoryjskich lasach w dalszym ciągu trzyma swój niesamowicie wysoki poziom.

Powiedzieć, iż IV Edycja Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów to czysta kalka wydania sprzed roku, to w zasadzie to samo, co czytelnika nieładnie i bestialsko okłamać. Co prawda miejsce jak i charakter wydarzenia wciąż pozostał ten sam (przeciągnięcie biegnącej bandy przez 14 kilometrów okolicznych lasów, rzek, bagien, rowów, zdezelowanych aut i opon) jednak cała impreza zdawała się mieć w tym roku zdecydowanie inny „feel”, niż jej odpowiednik sprzed 365 dni. Czynniki wpływające na ten, a nie inny stan rzeczy znalazły się dwa, z czego pierwszy z nich zdecydowanie nie należy do tych pozytywnych.

Standardowo, dzień przed Biegiem Głównym, wszyscy chętni i spragnieni wyzwań biegacze mogli spróbować swych sił w biegach eliminacyjnych. Startując w jednej z ponad dwunastu trzydziestoosobowych grup, walczyliśmy między sobą o przydział w jak najkorzystniejszej grupie startowej w dniu następnym, dającej ok. 90 sekundowe wyprzedzenie nad uczestnikami startującymi w grupie po nas. I tak uplasowanie się w pierwszej piętnastce swojej grupy dnia eliminacji z automatu wrzucało nas do drugiej grupy startowej Biegu Głównego, dając jednocześnie szansę na kolejny bieg eliminacyjny i walkę o grupę numer 1 (jeśli ponownie zajęlibyśmy miejsce od 1 do 15 w drugiej turze). Miejsca od 16 do 30 to zaś gwarantowana grupa 3, mimo wszystko dająca nam przewagę nad uczestnikami, którzy na biegach eliminacyjnych nie pojawili się wcale – ci zmuszeni byli do wypełniania ok. 150-cio osobowego limitu grup od czwartej w górę.

Z taką ekipą ciężko rywalizować...

W przeciwieństwie do biegów eliminacyjnych sprzed roku, IV Edycja Biegu Wulkanicznego poszczycić mogła się serią nieco bardziej hardkorowych i usytuowanych bliżej siebie przeszkód, wliczając w to wspinaczkę na dwie, obładowane balami drewna ciężarówki, bieg po oponach czy czołganie się w betonowych rurach oraz w piasku pod sceną główną. I chociaż dystans eliminacji pozostał ten sam (1000 m), ciasne obładowanie trasy wymyślnymi przeszkodami solidnie dało mi się a tym roku we znaki, z każdym podbiegiem i pokonanym badziewiem skutecznie zabierając cenny oddech. Niemniej jednak, pomimo żenującej kondycji i zdecydowanie niewystarczającego czasu przeznaczonego na przygotowania i treningi, miejsce w pierwszej piętnastce udało mi się niewytłumaczalnym fuksem wywalczyć. Chcąc nie chcąc, tego dnia czekał mnie jeszcze drugi bieg, dający mi szansę na pierwszą grupę startową - tą ostatecznie udało mi się osiągnąć, chociaż sam start w ogóle się nie odbył. Dlaczego?

Bieg eliminacyjny jednej z grup zakończył się tragicznie. Jego uczestnik, na krótko przed dotarciem do mety, stracił przytomność i przeniesiony został z trasy do punktu medycznego. Pomimo prawie dwugodzinnej reanimacji (najpierw przez osoby zabezpieczające bieg, następnie przez ratowników karetki) 36-letniego mężczyzny nie udało się uratować. W następstwie tragicznego wydarzenia, wszelkie dalsze starty i imprezy towarzyszące zostały odwołane (organizatorzy zastanawiali się nawet nad całkowitą rezygnacją z IV Edycji), a zmarłego uczciliśmy minutą ciszy przed samym Biegiem Głównym. Wszelkie nagrody przeznaczone zostały dla jego rodziny, a z trasy usunięto również zespoły muzyczne, mające na celu dopingować biegnących.

Zdjęcie z ostatniej "prostej", która wcale taka prosta nie jest - w każdym możliwym znaczeniu tego słowa.

W ten oto wyjątkowo paskudny sposób znalazłem się w pierwszej grupie startowej – grupie, w której na 100 procent nigdy bym nie wylądował, dodatkowy start w eliminacjach pokonując już za sprawą delikatnej przebieżki. W następstwie tego stanu rzeczy przez kolejne 14 kilometrów systematycznie wyprzedzany byłem przez długonogich biegaczy i kolesi z bicepsami większymi niż moja głowa, co samo w sobie nie bardzo motywowało do pełnego werwy uczestnictwa w gonitwie za metą. Każde wzniesienie zdawało się przez to być bardziej strome, woda zimniejsza, błoto gęstsze a nogi mniej skore do radosnego przebierania. Ogólna liczba profesjonalistów jak i biegaczy zrzeszonych pod sztandarem jakiejś groźnie brzmiącej grupy również wydawała mi się w tym roku zdecydowanie większa, co mimochodem również zaniżało moje wewnętrzne poczucie wartości jak i świadomość, że „ja też przecież mogę i to wcale nie gorzej”. Właśnie ten element zaliczyłbym jako drugą, wymienioną we wstępie składową, tak wyraźnie wpływającą na charakter IV Edycji Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów – poczucie obcowania z imprezą dla "prosów", wynikające ze zwiększonej liczby osób, które bieganie traktują już całkiem serio.

Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że żaden z opisanych powyżej elementów nie wpłynął negatywnie na przyjazną atmosferę imprezy – w dalszym ciągu wszyscy ostrzegają się przed zdradzieckimi gałęziami, ukrytymi pod powierzchnią wody kamieniami i zapadnięciami, czy też służą pomocną dłonią, gdy tylko któremuś z biegnących zabraknie mocy na ostatnim podbiegu. Pomysłowość uczestników w kwestii kostiumów i w tym roku dopisała – na trasie spotkać można było nie tylko Wojownicze Żółwie Ninja (i to w pełnym składzie), ale również pacjenta przebranego za prosiaka czy grupę baletnic. Absolutnym mistrzostwem była już za to pani, która na trasę zabrała ze sobą... swojego czworonoga. I chociaż liczba osób chcących wykręcić na złotoryjskich trasach jak najlepszy czas i miejsce widocznie urosła w tym roku w siłę, wciąż można tutaj bez przeszkód pobiec po swój medal swoim własnym tempem - i do tego właśnie szczerze wszystkich zachęcam.

Zapraszamy na oficjalny fan-page Friendly Fire – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!

Robson
16 lipca 2013 - 18:58