BioShock Infinite długo utrzymywał się na powierzchni bez bonusowej, płatnej zawartości. Ten stan rzeczy trwał do 30 lipca – wtenczas Ken Levine, główny producent gry, ogłosił powstawanie pierwszego fabularnego dodatku, a zarazem poinformował, że jeszcze tego samego dnia pojawi się inne, mniejsze i tańsze rozszerzenie. Nazywa się Clash in the Clouds i udostępnia cztery (nie)nowe areny, gdzie odpieramy kolejne – coraz trudniejsze – fale przeciwników.
To, że nowy BioShock przypadł mi do gustu, mogliście przeczytać w recenzji. Nie będę owijał w bawełnę – zapowiedź Burial at Sea, czyli tego dużego rozszerzenia, było dla mnie newsem tygodnia, jeśli nie ogórkowego miesiąca sierpnia. Powrót do Rapture będzie czymś wspaniałym, a ogólniki rzucone przez Kena tylko roznieciły moją wyobraźnię. Żyjące utopia Andrew Rayana? Tego jeszcze nie grali!
Starcie w Chmurach, bo tak brzmi polski tytuł tego DLC, to cztery areny do walki z kolejnymi falami oponentów. Na początku warto wiedzieć, że miejsca starć nie są niczym nowy. To wycięte fragmenty z kampanii dla pojedynczego gracza i obudowane ścianami z każdej strony tak, by niemożliwym było ich opuszczenie. Niemniej jednak po blisko czteromiesięcznej absencji, ponowne ujrzenie przepięknej Kolumbii na nowo spowodowało, że w Infinite chciało mi się po prostu zagrać.
Niestety, spoglądając na to wszystko obiektywnym okiem, lokacje udostępnione w Clash in the Clouds nie oferują zawartości godnej pięciu dolarów/euro. Jest jednak jedno „ale” – niemal wszyscy, polscy gracze posiadające swoje pudełkowe wydania nowego BioShocka mają tam też Season Pass – przepustkę sezonową. Daje ona dostęp do wszystkich DLC wypuszczanych przed deweloperów po premierze gry, a co za tym idzie, również omawianego rozszerzenia. Wniosek jest prosty – za darmo to grzech nie odpalić, chociaż na jedną, dwie minutki!
Gameplayowo to znów ten sam, dla niektórych drętwy pod tym względem, BioShock Infinite. Ciekawym urozmaiceniem są wyzwania niebieskiej wstążki, czyli swoiste sub-questy, które określają jakiś dodatkowy warunek. Zabij wszystkich nie tracąc życia, tylko tarczę; użyj wyłącznie strzelby; atakuj tylko niebhakiem etc. – jest tego cała masa, a za ich wykonanie dostajemy dodatkowe fundusze, tak potrzebne na upgrade pukawek (bez tego ani rusz) i wigorów. Za ponadprogramowe dolary warto sobie również sprawić dodatkowy respawn w przypadku potencjalnej śmierci.
Za zdobyte pieniądze możemy również wyposażyć Kolumbijskie Stowarzyszenie Archeologiczne. Kiedy pierwszy raz tam zajrzymy, ujrzymy tylko puste przestrzenie i szare płótna wiszące na ścianach. Jednak kasa załatwi ten problem i błyskawicznie odblokujemy sobie bonusowe grafiki koncepcyjne, fragmenty soundtracku itd. – świetna sprawa, bo pozwala jakby od kuchni spojrzeć na to, co robili ludzie z Irrational Games. Niezwykle ciekawie prezentują się prototypowe formy przeciwników, które analogicznie kosztują znacznie więcej, ale pełnią rolę wielgachnych pomników. Niby to tylko zbędne szastanie pieniędzmi, ale daje nieziemską satysfakcję (pozdrawiam panów z Valve i ich kolekcjonerskie karty).
Niezależnie od tego, czy przyszłoby mi za Clash in the Clouds zapłacić pięć dolarów, czy otrzymać go za darmo, to tak czy siak pochłonąłbym go niczym gąbka wodę. Tak czy inaczej, ostateczną weryfikację pozostawiam Wam. Ja czuję, że wciągnąłem się na całego i będę starał się śrubować rekordy wśród znajomych, co zresztą i Wam polecam.