Gdy w 1980 Pink Floyd zaczęli koncertować promując płytę The Wall szybko okazało się, że całe show(bo w umyśle Watersa to zawsze miało być czymś więcej niż zwyczajnym koncertem) wymaga dużo bardziej zaawansowanej techniki niż tej, która w latach 80’ była dostępna i że całość jest nierentowna. Pokazywanie więc całego przedstawienia po pewnym czasie zarzucono i wrócono do niego dopiero w 2011 roku(z drobną przerwą na wyjątkowy koncert w Berlinie po upadku Muru), tym razem z odpowiednią technologią. The Wall mieliśmy okazję zobaczyć w 2011 roku w Łodzi i właśnie w tym roku na Stadionie Narodowym w Warszawie. A jakie wyniosłem wspomnienia z tego wydarzenia i czy rzeczywiście warto robić tyle szumu wokół tej produkcji? Zapraszam do przeczytania relacji!
Jednakże szybko wszyscy zapomnieli o tym drobnym mankamencie, albowiem nagle do uszu widzów dobiegły pierwsze dźwięki i każdy mógł zachwycić się… samolotem, który zleciał spod dachu Stadionu Narodowego, strzelając do ludzi będących na scenie. Ujrzałem wtedy Rogera Watersa, ubranego w strój przypominający strój nazistów. Stał tam, w ciemnych okularach, śpiewając In The Flesh?. Nie dało się również nie zobaczyć drugiego bohatera tego wydarzenia – czyli muru, biegnącego od jednej strony stadionu do drugiej. Służył on za telebim, dzięki czemu ludzie z dalszych miejsc mogli śledzić wszystko, co działo się na scenie, ponad to na tym murze wyświetlane były różne obrazy, które były genialnym dopełnieniem muzyki i które pomagały prowadzić historię Pinka. Po tym oszałamiającym, pełnym pozytywnych zaskoczeń początku przyszedł czas na kolejne utwory z The Wall, w tym, oczywiście, na Another Brick in the Wall(Part 2).
Jest to dla mnie bardzo osobista i wyjątkowa piosenka, dlatego czekałem na nią naprawdę bardzo i ani trochę się nie zawiodłem. Było wszystko, czego oczekiwałem – znajomy rytm i niepokojąca gitara, Waters broniący dzieci przed nauczycielami, chór dzieci(z Polski) powtarzające cały tekst po Watersie(wyszło to naprawdę dobrze) i wielki, dmuchany nauczyciel, który padał pod naporem krzyków dzieci w jego stronę. Był to moment absolutnie magiczny dla mnie, po tym koncert mógł już się równie dobrze kończyć – i tak byłbym zachwycony.
Zaraz potem jednak nastąpiło lekkie zdziwienie, bo Waters zaczął nagle grać coś, czego na oryginalnej płycie nie było. Był to utwór zatytułowany The Ballad of Jean Charles de Menezes, którego bohaterem był tytułowy tragicznie zmarły de Menezes. Piosenka nie zachwyciła, lecz była bardzo przyjemna i na pewno niczego nie zepsuła. Następnie zaś nastąpiła chwila niezwykła – Roger zaczął mówić po polsku, w dodatku naprawdę bardzo dużo. Choć szło mu to naprawdę ciężko, to powiedział wiele fajnych, wartościowych rzeczy, nie ograniczył się do kilku najprostszych słów, jak zrobił to Paul McCartney(choć i jego trzeba docenić – Polski to taki zajebiście trudny język przecież). Jakby pozytywnych zaskoczeń było mało, Waters wyjechał z czymś jeszcze większym. Otóż, następną piosenkę, Mother, zaśpiewał, mając w podkładzie samego siebie z koncertu z lat 80! Zadanie to musiało być szalenie trudne, zaśpiewać dokładnie tak, jak robił to ponad 30 lat temu, ale wyszło mu genialnie!
Następna piosenka, Goodbye Blue Sky, również była znakomita, a to za sprawą obrazów wyświetlanych na murze, który z piosenki na piosenkę co raz bardziej zabudowywał scenę i wzrastał, oddając to, co działo się w życiu Pinka. To właśnie podczas tej piosenki pojawiły się różne symbole – od dolara i logo Shell, przez krzyż i półksiężyc, kończąc na gwieździe Dawida. Gwiazda ta była powodem wielkiego oburzenia środowisk żydowskich, moim zdaniem – zupełnie niepotrzebnie. Całość była naprawdę mocnym przekazem i wszystko idealnie pasowało do siebie, również użycie tej gwiazdy – i nie było to ani grama antysemityzmu. Po tej piosence mur nadal wzrastał, by po Goodbye Cruel World, odgrodzić całą scenę od widowni. Tak skończyła się pierwsza część przedstawienia i nadeszła krótka przerwa, podczas której na murze wyświetlane były różne zdjęcia osób poległych w różnych konfliktach, co wyszło dość tandetnie, jakby Waters żerował na tym(choć nie sądzę, by było to celowe działanie). Koniec przerwy obwieściły pierwsze nuty Hey You(mojej ulubionej piosenki z The Wall) i po tej piosence padłem. Była idealna – wszystko zabrzmiało tak, jak sobie to wymarzyłem, było to niesamowite przeżycie móc usłyszeć ją na żywo. Potem zabrzmiała kolejna piosenka, Is There Anybody Out There?, by całość zgrabnie przeszła do Nobody Home, którą Waters odśpiewał, będąc w małym pokoiku, który został ukryty w murze. Mur naprawdę odgrywał tutaj pierwszoplanową rolę, a po tej piosence dla wszystkich było to jasne. To na nim pojawiały się co raz bardziej niepokojące obrazy, niesamowicie działające na wyobraźnię – to one budowały połowę klimatu tego przedstawienia.
Następnie nadszedł wreszcie czas(po utworze Vera i Bring the Boys Back Home) na Comfortably Numb, kolejne arcydzieło na tej płycie, zakończone nieziemską solówką. Niestety, zabrakło Gilmoura, który raz już wystąpił z Watersem, w 2011 roku. To był jednak Londyn i O2 Arena, a nie Warszawa i Stadion Narodowy, dlatego jego absencja jest jak najbardziej wytłumaczalna. Sama piosenka wypadła naprawdę świetnie, choć nie było to najlepsze wykonanie, jakie słyszałem(tu nadal króluje wersja z koncertu Is There Anybody Out There z lat 1980-81). Po kolejnych utworach przyszedł czas na Run Like Hell, z energetycznym rytmem, gdzieś w trakcie koncertu pojawił się też czarny, olbrzymi guziec, który latał ponad głowami widzów i był symbolem całego syfu świata. Opowieść o Pinku robiła się co raz mroczniejsza, w końcu nadszedł czas na proces(The Trial), świnię ubito(dosłownie – spuszczono z niej powietrze, a widzownie rozszarpali ją na strzępy), mur rozwalono, a muzycy pożegnali się z widzami przy dźwiękach Outside the Wall.
Do dziś przechodzą mnie ciarki, gdy pomyślę o tym koncercie. Był on doskonały w każdym calu(pomijając zjebane, jak zwykle, nagłośnienie na Narodowym – ale taka już specyfika tego obiektu – nic tu dobrze nie słychać), skłaniał do głębokich przemyśleń, muzycznie i wizualnie dawał niesamowite wrażenia. Cóż więcej mogę napisać – coś takiego TRZEBA, naprawdę, TRZEBA zobaczyć. Jeśli ktoś jest fanem Pink Floyd, to musi coś takiego zobaczyć, jeśli ktoś jest po prostu melomanem – też musi to zobaczyć, jeśli ktoś jest fanem dobrych historii i przedstawień – również musi to zobaczyć. Takiego show nigdy nie było i długo jeszcze nie będzie, tak samo jak długo jeszcze nie będzie płyty podobnej i równie dobrej co The Wall. To był fantastyczny koncert… tyle powiem.
PS. Dziękuję mojej koleżance, Kai Rewickiej, za podesłanie mi paru zdjęć i podzielenie się swoimi wrażeniami ze mną.
PS2. Zapraszam do poprzednich tekstów na niedzielę:
Soundtracki z gier – subiektywna lista – część 1: https://gameplay.pl/news.asp?ID=80691
Soundtracki z gier – subiektywna lista – część 2: https://gameplay.pl/news.asp?ID=80718
Recenzje książek o Pink Floyd i Queen: https://gameplay.pl/news.asp?ID=80533