Tęsknię za retro shooterami - Rasgul - 7 listopada 2013

Tęsknię za retro shooterami

Oldschool to pojęcie kojarzące się nam bardzo pozytywnie, przynajmniej tym nieco starszym pokoleniom. W końcu to co było dawniej wydaje nam się lepsze. Nie inaczej jest z grami, które przez pryzmat czasu postrzegamy coraz lepiej. Kiedyś (niby) w końcu wszystko robiło się lepiej, a w produkcję wkładało się więcej pasji. Jakaś racja w tych słowach jest, bo branża zmieniła się głównie dzięki technologii. Kilka lat temu dużo tytułów wymagało od graczy większych umiejętności, zaangażowania i przede wszystkim wyobraźni, żeby czerpać pełnię frajdy. Dziś wszystko jest podane jak na tacy, a developerzy prześcigają się ze swoimi silnikami graficznymi, aby zniszczyć nasze gałki oczne realizmem. Każdy gatunek ewoluował przez dekady, także First Person Shootery. W natłoku kolejnych Call of Duty, Battlefieldów i Medal of Honorów zaczynam nostalgicznie patrzeć wstecz na takie tytuły jak choćby Serious Sam, Duke Nukem 3D, Doom czy inny Shadow Warrior. Tęsknię za nimi.

Oczywiście nie mam nic przeciwko strzelankom, osadzonym we współczesności, prezentujących odkrycia militarnej technologii. Po prostu ten temat zaczyna mi się nieco nudzić. Mam tu na myśli raczej kampanie dla pojedynczego gracza, aniżeli tryby wieloosobowe. W kolejnych misjach na rzecz przecudnej i szlachetnej Ameryki w twarz kłuje liniowość, zbyt duża powaga, a także brak jakiejkolwiek frajdy ze strzelania. Nie bawi mnie naparzanie do cywili czy militarnych sił Rosji, a uśmiech na gębie spowoduje u mnie koleś bez głowy, biegnący na mnie z bombami zamiast dłoni.

Uświadomiłem sobie tę pustkę dopiero po niedawnym ukończeniu Call of Juarez: Gunslinger. Powiem tylko, że jest to mój kandydat na FPSa roku. Ma świetnie opowiedzianą fabułę, jeszcze lepsze mechaniki strzelania, przyjemną dla oka grafikę, tonę klimatu i oczywiście sprawia, że banan z twarzy nie schodzi ani na moment. Pierwszy raz od dawna miałem takie odczucia przy produkcjach z tego gatunku. Moje pozytywne nastawienie spotęgowało tylko pierwsze uruchomienie nowego Shadow Warriora, gdzie realizm spychany jest na bok, na rzecz czystej zabawy. I to jest to! Miliony przeciwników dookoła nas, my sami z kataną w ręku, wszędzie leje się pełno posoki. To brzmi sadystycznie, ale dziwnym trafem potrafi odprężyć. Po prostu zapominasz o stagnacji w strzelankach i płyniesz…

Jednak to nie jest ten kluczowy element, który odróżnia „stare” od „nowego”. Przede wszystkim tęsknię za większą złożonością lokacji, która ostatnimi czasy kuleje. Nie mówię tu o uczynieniu ich kompletnie nieliniowymi, a raczej o skomplikowaniu oraz rozszerzeniu dostępnych korytarzy. Grając w ostatniego Medal of Honor: Warfighter miałem wrażenie, że twórcy nie tyle, co prowadzą mnie za rączkę, a po prostu niosą mnie na swoich. Okazyjnie oczywiście podpowiadając, żeby z litości nacisnąć guzik w odpowiednim momencie. Poczułem się nie jak gracz, a jak dzieciak idący co dopiero do zerówki… albo jak niemowlę. Takiego Serious Sama czy Duke Nukema wspominam za to zupełnie inaczej. Tam na dzień dobry dostawaliśmy tylko marny pistolet, kopa w tyłek od twórców i jedno słowo od nich – powodzenia. Świat wydawał się nieznany, niebezpieczny, a gatunków różnych potworów mnożyło się aż na przekór. Kluczem do przetrwania było umiejętne posługiwanie się mechanikami gry oraz eksploracja. Bowiem w każdym zakamarku krył się jakiś smaczek w postaci apteczki lub dodatkowego pancerza. Aż ciężko nie powiedzieć o wówczas sprytnie pochowanych sekretach, często w postaci różnych broni, z których mogliśmy postrzelać dopiero w późniejszych etapach. Kluczem do ich odkrycia było czyste szczęście, ślepe naciskanie wszystkiego co popadnie, albo całkowicie abstrakcyjne myślenie. Autorzy po prostu rzucali ci na planszę narzędzia, ale twoim zadaniem było ich odnalezienie. I powiem Wam, że była w tym jakaś magia. Pomimo zamknięcia nas w niewielkiej przestrzeni otrzymywaliśmy wolność. Uczucie, które kocha każdy. Chcę podobnych rozwiązań w Call of Duty, gdzie kampania przypomina jazdę na torach w pociągach polskiego PKP.

Ech… i przed oczyma jeszcze mam te wymyślne bronie, których (o dziwo!) można targać więcej niż dwie naraz. Armaty, granatniki, strzelby, jakieś lasery, snajperki, szurikeny, pistolety maszynowe… sporo tego, a co jeszcze lepsze każda giwera ma inny feeling, zastosowanie oraz moc rażenia. Nie strzelamy strasznie podobnymi do siebie karabinami szturmowymi, różniącymi się jedynie kosmetyką. Tutaj faktycznie czuć, że trzymamy ziarno spustoszenia w łapach, przy jakim potworki rozsypują się w pył. Kocham to!

Oczywiście nie jęczałbym na ten temat, gdyby nie współczesny wręcz spam super poważnymi shooterami militarnymi. I to właśnie one trzymają i przez dłuższy czas będą trzymać tę branżę w szponach. Czemu? Odpowiedź jest prosta – bo ludzie to kupują. Nie jestem zresztą lepszy, bo sam to robię, ale nieraz zdaję sobie sprawę jak bardzo krzywdzę sam siebie. Od czasu do czasu lubię jednak postrzelać na poważnie, jako kolejny szeregowy Mydełko czy inny Kapitan Cena. Coraz częściej jednak pragnę, żeby developerzy zaczerpnęli troszkę wiader ze studni oldschoolu. Niektórym już teraz się to udaje i próbują wdrążyć te klasyczne perły we współczesne klimaty, technologię, a przede wszystkim przystosować je pod zmienioną publikę. Zwykle oczywiście się to nie udaje, dlatego też jest mi niezwykle szkoda. Nudzi mi już się przechodzenie Quake’a po raz enty, chcę czegoś nowego. Dlatego tęsknię, przecieram swoje nerdowskie, nostalgiczne łezki. Ten gatunek jak przygodówki zaczyna wymierać. Niestety.


Zachęcam do odwiedzania mojego fanpage na facebooku oraz ćwierkacza. Znajdziecie tam sporo różnych przemyśleń, głupot i dowiecie się co słychać u Rasgula. Pozdrawiam!

Rasgul
7 listopada 2013 - 22:44