Motorhead to zespół szczególny w historii muzyki rockowo-metalowej. Wokal nie jest wybitny, sekcja instrumentalna też technicznie nie wymiata, melodie są proste, a teksty – nawet prostackie. Ale słucha się tego naprawdę świetnie, a panowie na czele z Kilmisterem od 1977 roku zapewniają tam dawkę dobrej, szalonej i mocnej muzyki. Choć ostatnio rockowy styl życia dopadł Lemmy’ego, to nie przeszkodziło im to w nagraniu pierwszego od trzech lat albumu studyjnego. Więc jak prezentuje się Aftershock(bo to o nim mowa), ich najnowsze dzieło? Zapraszam do przeczytania recenzji!
Ostatni album Motorhead, czyli The World Is Yours zrobił na mnie swymi czasy spore wrażenie. Takiej dawki energii i czystego rock’n’rolla nie słyszałem od dawna, sama piosenka otwierająca – Born to Lose – ma większego kopa, niż znakomita większość obecnych kapel rockowych w ogóle, a utwór Rock’n’Roll Music z przesłaniem, iż „Rock’n’Roll Music is a true relligion”, mógłby spokojnie zostać jakimś hymnem fanów rocka. Jednak panowie z Motorhead są już dość starzy, na dodatek ich tryb życia nie sprzyja szczególnie zdrowiu, co pokazały ostatnio problemy zdrowotne Lemmy’ego Kilmistera, a 3 lata to mimo wszystko kawał czasu i wiele może się zmienić. Nie nastrajały też pozytywnie wypowiedzi członków grupy, którzy jeszcze przed premierą albumu mówili, że nie jest to ich najlepsze dzieło. Więc – czy Aftershock jest albumem dobrym, na miarę chociażby The World is Yours, czy też stanowi spadek formy i powinien być jednym z ostatnich jakie nagra ta kultowa już grupa?
Album ten, podobnie jak poprzedni, otwiera się naprawdę dobrze. Piosenka Heartbreaker stanowi idealne rozpoczęcie, bez zbędnego pierdo**nia. Od razu czujemy klimat starego, dobrego Motorhead, ponownie średniej jakości wokal raczej dodaje całości swoistego uroku, ponownie słuchając Kilmistera i reszty aż chce się otworzyć butelkę whiskey i pojechać gdzieś na motorze, niekoniecznie w tej kolejności. Zdecydowanie jest to godne otwarcie albumu, które daje nadzieje na krążek przynajmniej dobry. Również następna piosenka, Coup De Grace, nie odstaje bardzo od dobrego poziomu poprzedniczki, głównie za sprawą dobrej gitary, ponownie szybkiego tempa i sporej dawce pozytywnej energii. Niestety kolejna piosenka nosząca tytuł Lost Woman Blues tak dobra nie jest. Tempo wyraźnie zwalnia, całość rzeczywiście ma jakiś bluesowy posmak, ale piosenka w połowie staje się nudna, na dodatek przy spokojniejszych utworach widać, jak wokal nie domaga już. Całość kończy się odrobinę szybszą kodą, która jednak sytuacji nie ratuje. By wyrównać wolniejsze tempo tej tego utworu otrzymujemy potem piosenkę End of Time, która pędzi tak, jakby chciała nadrobić czas stracony na smętną i wolną poprzedniczkę. Od początku dostajemy mega szybkie bębny i towarzyszącą im gitarę, całości słucha się dość przyjemnie, o niebo lepiej niż Lost Woman Blues. Następne dwie piosenki, czyli Do You Believe oraz Death Machine, są zbudowane na podstawie podobnego wzorca – szaleńcze tempo od samego początku, do samego końca, z wyjącą gitarą i fajnymi solówkami. Jednak muszę przyznać, że w tym momencie albumu po raz pierwszy dopadło mnie znużenie. Owszem – otrzymujemy piosenki szybkie, energetyczne, z powerem i kopnięciem, ale wszystkie takie same. Przy The World is Yours było dość podobnie, ale każda z nich zachowała pewną autonomię i słuchało się tego dużo lepiej. Tutaj całość zlewa się w praktycznie jedną wielką piosenkę, którą można podzielić na kilka części, ale każda z nich jest do siebie podobna. Dodatkowo gdy otrzymujemy utwór spokojniejszy, jak wspomniany już Lost Woman Blues czy Dust and Glass, które następuje po Death Machine, to nie jest on szczególnie dobry, nagle zaczyna nam przeszkadzać wokal i ogólnie średnia jakość tych kawałków.
Going to Mexico to kolejny moment zadumy nad tym, czy aby nie zacięła nam się płyta i gra teraz dokładnie to samo cały czas. Szybkie otwarcie – jest. Dokładnie ten sam rytm wygrywany przez sekcję rytmiczną – jest. Wyjąca gitara, grająca solówkę za solówką – jest. Następny kawałek, Silence When You Speak to Me wyróżnia się wyłącznie absurdalnym, choć dzięki temu zabawnym, tytułem, muzycznie zaś pozostaje tym samym, czego słuchamy już od 30 minut. Żeby było zabawniej – to samo jest przy Crying Shame. W tym momencie naprawdę byłem już znudzony, na szczęście płyty nie wyłączyłem, bo Queen of the Damned otwiera się bardzo fajnie dzięki gitarze basowej, co przywodzi na myśl jedną z najlepszych piosenek Motorhead, czyli Overkill. Ostatnie trzy piosenki, Knife, Keep Your Powder Dry i Paralyzed to niestety powtórka z rozrywki, choć ten ostatni z jakiś niewyjaśnionych przyczyn podobał mi się odrobinę bardziej od reszty, a nawet wróciłem do niego parę razy.
Podsumowując – album ten zaczyna się dobrze, naprawdę dobrze. Piosenka Heartbreaker jest naprawdę fajna i zagościła na mojej playliście na dłużej, Coup De Grace również zwiastował co najmniej niezłą płytę. Lecz później dostajemy 10 bliźniaczo podobnych do siebie kawałków i 2 wolniejsze, które nie są najlepsze. Krążek ten ma ok. 45 minut muzyki, która jest praktycznie taka sama. Zbudowana na tych samych podstawach, powielająca 1 do 1 niektóre rozwiązania, a z czasem stająca się po prostu nudna. Z drugiej strony to jest stare dobre Motorhead – gdzie słuchając tego czujemy się napakowani testosteronem i energią. Dlatego ocena tego albumu nie jest łatwa. Powiedzieć, że jest słaby, to skrzywdzić ten album. Powiedzieć, że jest dobry – okłamać ludzi. Dlatego napiszę tak – jeśli ktoś jest wielkim fanem Motorhead, to po tę płytę może spokojnie sięgnąć, jednak jeśli ktoś słucha ich tylko od święta, to spokojnie może poprzestać na tym co posiada w swojej kolekcji, szczególnie jeśli jest to Ace of Spades czy Overkill.
Poprzednie recenzje:
Chuck Mangione – Children of Sanchez: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81329
Iron Maiden – Maiden England ’88: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81168
Paul McCartney – New: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81029