Od jakiegoś czasu myślałem o tym, żeby poruszyć ten temat. Dopalaczem stał się niedawny wpis Rasgula poruszający tematykę, ale prezentujący trochę inny niż mój punkt widzenia. Póki temat jest gorący chciałbym jeszcze raz wsadzić kij w artystyczne mrowisko.
Nie ma na to siły - żyjemy w świecie zepsutym. Zepsute mamy powietrze, zepsutą wodę w rzekach i jeziorach, zepsute jedzenie skalane sztucznymi ulepszaczami. Zepsute sprzęty domowe, bo trwałość dziś jest pojęciem szarganym i liczy się tylko do dnia, w którym kończy się gwarancja. Mamy zepsutych ludzi pragnącymi dla nas "jak najlepiej". Dziś jest również czasem zepsutej kultury i sztuki. Nie, nie boję się tego powiedzieć, bo nie ma się czego bać. Wystarczy parę słów i mogę ten artykuł nazwać twórczą prowokacją zrażonego artysty, stając z resztą dumnych ludzi w beretach i apaszkach na równi i samemu brukając się zepsuciem.
Ewolucja sztuki i dziedzin ją napędzających (a tych nigdy nie było tak dużo jak w ostatnich latach) pozwoliła stanąć artystom w punkcie, który daje wielką swobodę. Oto każde działanie można nazwać sztuką jeśli dołoży się do tego odpowiednio dobrane przesłanie. Wolność słowa jaką obdarował nas świat pozwala tworzącym przekraczać wszelkie granice, również te dobrego smaku jak i moralne i kryć je pod rdzewiejęcym, ale nadal stalowym parasolem sztuki. Może brzmię, jakbym się naśmiewał z tego kpił, nic bardziej mylnego. Jestem zaintrygowany, zszokowany i zadziwiony tym co się dzieje ze współczesnymi artystami, lecz mam w sobie olbrzymie pokłady tolerancji co pozwala mi zrozumieć, a przynajmniej akceptować sporą większość działań artystycznych. Swoistym punktem zwrotnym był wykład jednego z szanowanych profesorów historii sztuki. Profesor tak niesamowicie i zajmująco opowiedział o minimalizmie i o formach jakie przybiera dziś, że istnienie obrazu Czarny kwadrat na białym tle Malewicza jest całkowicie zrozumiałe, a jego powstanie było nieuchronne i naturalne jak sen. Nie to, że profesor dorobił do tego jakąś pokrętną tezę. Tak wynikło z historii i ewolucji sztuki. Koniec, kropka. Oczywiście nie tylko postmodernizm szokuje i wywołuje skrajne emocje. Tak samo było z dziwnymi wizjami Boscha, koszmarnymi płótnami Goi, czy szokującymi pracami Rubensa (i nie mówię o damach niczym bezy). Mimo mojej wyrozumiałości nadal nie potrafię pojąć niektórych dzieł, ale wobec nich zwykle okazuję uprzejme niezrozumienie. Ale nie o to chodzi, nie o tym ma być ten wpis. Ten przydługawy wstęp ma pokazać moje podejście do sztuki.
Jak wspomniałem sztuka w dzisiejszych czasach przybrała masę różnych form. Od pewnego czasu da się słyszeć również stwierdzenia, jakoby gry komputerowe były odłamem sztuki. Nie wiem kto pierwszy skojarzył te dwa pojęcia. Czy to był autor jakiejś gry przesiąkniętej artyzmem, czy może dziennikarz w opiewającej ją recenzji. A może sami gracze zadziwieni plastycznością produkcji? Trudno powiedzieć, ale na pewno od tamtego czasu coraz odważniej zaczęto mówić tak o grach, a wielu twórców, szczególnie niezależnych zapewne lubi o sobie myśleć jak o artystach.
W żaden sposób mi to nie przeszkadza. Postmodernizm jest podatny na zmiany i miękki jak plastelina na grzejniku. Nazywamy gry sztuką? OK, nie ma problemu, wszak są to twory ludzkiej pracy mające zaspokoić jakieś tam wewnętrzne pragnienia. Problemem, tym niezwykle irytującym jest jednak pewna wybiórczość wśród odbiorców. Czemu niektóre pozycje zyskały miano sztuki, a niektóre, nawet te bardzo dobre nie? Przecież określając jakąś produkcję mianem dzieła automatycznie stawiamy go pomiędzy pejzaże Józefa Chełmońskiego (grafika), a płótna Romana Opałki (cyferki, cyferek więcej niż kodu gry). Chyba.
Gra komputerowa to wytwór multimedialny. Całość tworzy kilka pomniejszych składowych i każdą oddzielnie można zwać mianem sztuki. Mamy grafikę, będącą odzwierciedleniem malarstwa, rzeźby i architektury, muzykę... hm, odzwierciedlającą samą siebie, fabułę, którą można podpiąć pod prozę. To wszystko działa za sprawą silnika i animacji, czyli teatru, baletu, tańca. Tym sposobem w jednym pudełku mamy wszystkie, a przynajmniej większość najważniejszych dziedzin sztuki. Gdybyśmy na tym poprzestali moglibyśmy grę komputerową postawić na równi z filmem, również animowanym, tam też mamy to wszystko. Sęk w tym, że technologia drugiej połowy XX wieku dała grom jeszcze jedną składową wywracając wszystko do góry nogami: możliwość aktywnego uczestnictwa. Obraz możemy oglądać, muzyki słuchać, ale w grze nie tylko chłoniemy to wszystko, ale stajemy się częścią świata, częścią, która ma wpływ na efekt końcowy. Gry w żadnym nie można oceniać całościowo pomijając ten punkt. Od tego jak czujemy się pośród wszystkich tych dziedzin sztuki przedstawionej zależy wszystko... czy produkcja jest faktycznie dobra, czy nie. Dopiero wtedy możemy zastanowić się, czy mamy do czynienia z twórczością artystyczną.
Tak więc reasumując powyższe nie powinniśmy o grach jako o sztuce myśleć w podkategoriach. Musimy ująć je całościowo, ze wszystkimi składowymi, wraz z ingerencją gracza. Myślę, że w wielu przypadkach pojęcie sztuki mylone jest z plastycznością, swojego rodzaju artyzmem, który może charakteryzować poszczególne składowe gry.
Weźmy na przykład grę, o której wspomniał Rasgul w swoim tekście, Dear Esther. Imponująca wizualnie, ze świetnie napisanym tekstem i smutnym, melancholijnym klimatem. Rasgul zarzuca jej, że spokojnie mogłaby być animacją, bo nasz wpływ na grę jest bardzo mały. OK, a gdyby faktycznie nazwać DE animacją? Wtedy okazałoby się, że to niezwykle innowacyjna rzecz w kinematografii, oto w świetnie wykonaną animację dostajemy elementy kontroli nad postacią! To my decydujemy, kiedy obejrzymy kolejne krajobrazy! Bum! Patrząc pod tym właśnie na produkcję nagle okazuje się, że nie ma czego się przyczepić. Ale wtedy DE nie jest grą, jest interaktywną animacją. Granica między grą a filmem w tym przypadku jest piekielnie niewyraźna i nie chodzi mi tu o obraz, czy grafikę, a całość. Czy to jeszcze animacja, czy już gra?
Albo takie Tension. Świetnie wygląda, dookoła rzucają się w oczy widoki, które mogłyby być inspiracją dla niejednego surrealisty, dziwnie wykombinowana historia i świat przedstawiony, dobry dźwięk, wymagający, długi i trochę skomplikowany gameplay. W dodatku polega na "malowaniu", zabawie barwami... Gra z każdej perspektywy niezmiernie głęboka, przesączona wspomnianym artyzmem, aż wydaje się przepompowana tym, momentami urasta do rangi kiczu, przekombinowania, przerostu formy nad treścią. Tak jakby produkcja siliła się na to, żeby gracz miał problemy z jej ogarnięciem przez swoje nadęte przesłania obrazem, dźwiękem i treścią głęboką jak studnia. Mam wrażenie, że tytuł na siłę chciał być artystycznie piękny, żeby na jego przykładzie ludzie mówili o grach jako o sztuce. Nie twierdzę, że to gra zła, jest bardzo ok, ale mam wrażenie,że twórcy chcieli być artystami waląc sztuką z bazooki. A to nie tędy droga. Do tego dochodzi trudna rozgrywka mogąca niejednemu zepsuć radość z zabawy.
Kolejny przykład? To the Moon, jedna z najlepszych gier w jakie grałem. Serio. Czemu? Wygląda jak setki RPG z kraju kwitnącej wiśni, poziom skomplikowania dorównuje puzzlom z 9 elementów, ingerencja gracza jest niewielka... Lecz zaraz potem idzie przyjemna muzyka i meritum: świetnie, genialnie napisana, urzekająca historia, która chwyciła mnie za serce bardzo mocno. I mówiąc o grach jako sztuce znów - wspominamy tylko fabułę. A co z resztą? Nie liczy się?
Przykładów gier artystycznych można podawać wiele. Śliczne wizualnie i pięknie brzmiące Journey też nie do końca angażowało gracza "manualnie". Limbo, Braid, wyglądają oszałamiająco i innowacyjnie. Bastion ma ciekawą oprawę graficzną i jeden z najlepszych soundtracków z gier komputerowych, choć sama gra mnie nie pochłonęła. Flow, Flower.. gry banalne, ale jest w nich coś, co każe nam uważać je za gry artystyczne. Zauważmy, że o grach jako o sztuce mówimy, gdy pojawi się jakaś intrygująco wyglądająca lub brzmiąca produkcja powiew świeżości, coś nowego, z reguły jedna, dwie cechy... A czemu o sztuce nie mówimy w przypadku Mirror's Edge, Amnesia, Tomb Raider i tak dalej? Zastanawia mnie czemu cała ta tematyka została nagłośniona całkiem niedawno. Może ze względu na wysyp gier indie, które właśnie są inne i wymogły kojarzenie ich ze sztuką. Może dlatego, że dziś wymiana informacji jest prosta jak nigdy... Przecież takie Neverhood i Myst też są niezwykle artystyczne.
Rasgul w swoim tekście obawia się najbardziej tego, że twórcy gier skupiając się na warstwie artystycznej zaniedbują to o co tak naprawdę w elektronicznej rozgrywce chodzi - gameplay i radość płynącą z niego. Myślę, że to kwestia indywidualna jak podchodzimy do takich eksperymentów. Dear Esther nie miało być przecież niczym więcej jak spacerem, dosłownym jak i metafizycznym. Czy rozgrywce w najnowszym Bioshock faktycznie oberwało się tylko dlatego, że skupiono się bardziej na warstwie wizualnej? Nie sądzę, tym bardziej, że mi na przykład rozgrywka się podoba. Jeśli widzimy, że twórcy faktycznie silą się na zrobienie ze swojej gry artystycznej pompy, trzeba ostrożnie podchodzić do kwestii rozgrywki, bo ta również może, acz nie musi wypadać niekonwencjonalnie, a przez to mało atrakcyjnie. Ale jak łatwo zauważyć to kwestia indywidualna.
Nie podejmujmy tytułów wybiórczo. O grach jako sztuce zwykło się mówić tylko w przypadkach skrajnych, gdzie do czynienia mamy z artyzmem, z kunsztem w którejś ze składowych gry. To nie jest fair w stosunku do innych produkcji. W takich chwilach lepiej pasowałoby określenie nośnik sztuki. Tak jest bezpieczniej, tak można rozważać kolejne składowe produkcji komputerowej. Właściwie określenie nośnik sztuki bardzo mi się podoba. Jeśli jednak uznajemy gry komputerowe za gałąź sztuki obejmujemy tym samym wszystkie tytuły. Inną sprawą jest to, czy jest to sztuka wysokich, czy niskich lotów. Tak samo jest z malarstwem, są cuda i są gnioty. Wszystko to sztuka, choć czasem wydaje się, że wiele "dzieł" na to miano nie zasługuje. To twórcy i gracze decydują, czy finalne dzieło będzie van Goghiem w muzeum, czy Hitlerem na zatęchłym strychu. Czy osobiście uważam gry za sztukę? Chyba muszę przyznać, że tak i twierdzę tak myśląc o grach komputerowych w ogóle. Są sztuką kaleką, cierpiącą na ogrom chorób. Sztuką, którą uprawiać może każdy, lecz tylko nieliczni stworzą dzieła.
Link do przytaczanego artykułu Rasgula