Hobbit: Pustkowie Smauga zadebiutował w polskich kinach. Część pierwsza, Niezwykła podróż, nie do końca spełniła ogromne oczekiwania, przez co część odbiorców powątpiewała w sukces kontynuacji. To dawało szansę na skuteczny atak z drugiej linii i wkupienie się na powrót w łaski fanów. Postanowiłem raz jeszcze wybrać się w magiczną podróż po Śródziemiu i na własne oczy sprawdzić, jak się to udało. Parafrazując tytuł recenzji sprzed roku - jest lepiej.
Błogosławieństwem i zarazem przekleństwem drugich części jest to, że ich początek i zakończenie są niejako wymuszone przez sąsiadów z trylogii. Hobbit: Pustkowie Smauga, inaczej niż Niezwykła podróż, nie potrzebuje już długiego wstępu i zarysowania sytuacji – czyli tego, na co część widowni poprzednio narzekała. Praktycznie od razu jesteśmy wrzuceni w wir wydarzeń. Krasnoludy i Bilbo kontynuują swoją podróż do Samotnej Góry, a ich ścieżka prowadzi przez niebezpieczne ostępy Mrocznej Puszczy, nieprzystępne miasto Esgaroth i tytułowe pustkowie Smauga. Na każdym kroku swojej wędrówki bohaterowie spotykają kolejne istoty, które mogą okazać się tak ich wybawieniem, jak i utrapieniem.
Pustkowie Smauga ma nad poprzednią częścią jedną zasadniczą przewagę. Choć schemat polegający na wpadaniu przez bohaterów w kolejne zasadzki i cudowne wyjścia z opresji działa podobnie, to tym razem jest bardziej różnorodnie z racji większej liczby postaci ruszających na ratunek. Tym razem nie wszystko leży na barkach Gandalfa, który ma do wykonania jeszcze inne zadanie. Powtarzalność rozwiązań jest więc tutaj maskowana, choć w dalszym ciągu zauważalna.
Druga część trylogii kontynuuje wątki z jedynki, jednocześnie kładąc podwaliny pod wydarzenia z Tam i z powrotem. Po obejrzeniu filmu już układa mi się w głowie obraz całości i jak to wszystko będzie wyglądało na końcu. Co lepsze, takie poszatkowanie treści ma też taki pozytywny efekt, że mamy tutaj więcej wątków, więcej lokacji, a mniej oglądania wciąż i wciąż tych samych twarzy. O ile rok temu kręciłem nosem nie będąc pewnym, na ile jedynka jest dobrym wstępem, tak o dwójce myślę, że okaże się bardzo dobrym pomostem dla pozostałych części.
Nie zrozumcie mnie źle. Cały czas uważam, że dwie części Hobbita byłyby lepsze, niż trylogia, natomiast zastany efekt staram się ocenić bez uprzedzeń. Czasami miałem wrażenie, że niektórym sytuacjom z książki Jackson poświęcił nieproporcjonalnie mniej czasu ekranowego, inne natomiast rozbudował. W drugim przypadku za przykład może tu posłużyć postać Barda, który na dobrą sprawę mógłby być dopiero w trójce, lub dużo później w obecnej części. Ale to dobrze – patrz akapit wyżej.
Mamy tu też rozbudowany wątek leśnych elfów, nad którego zasadnością zastanawiał się w swojej recenzji Joorg. Ja jestem zadowolony, że zdecydowano się na takie rozwiązanie. Jaki jest Legolas każdy widzi, ale o Tauriel warto napisać kilka słów. Evangeline Lilly spisała się w tej roli zaskakująco dobrze. Świetnie wygląda, odpowiednio się wysławia i bajecznie porusza. Wątek Tauriel nie spodobał mi się w całości, ale Lilly naprawdę pasuje na elfkę. Cieszy oko naturalnością i moim zdaniem sprawdziła się w swojej roli lepiej, aniżeli Liv Tyler we Władcy Pierścieni. Ta dwójka dodała całemu towarzystwu kolorytu i to właśnie na ich popisy patrzyło się najlepiej, jakkolwiek przegięte by nie były. Poświęcenie więcej miejsca elfom ma też swój sens w kontekście wydarzeń, które zobaczymy na ekranie za rok.
Hobbit: Pustkowie Smauga to rzecz jasna wizualny majstersztyk. Dobrze wygląda klaustrofobiczna Mroczna Puszcza, miasto leśnych elfów, krajobrazy (tych było jakby mniej niż ostatnio), a także charakteryzacja zarówno głównych bohaterów jak i statystów. I przede wszystkim Smaug. Dopracowany w najdrobniejszych detalach i z przejmującym voice-actingiem Benedicta Cumberbatcha sprawia spore wrażenie. Miałem obawy, czy nie będzie zanadto sztuczny, ale nie doszło do tego. Jak świetnie będzie musiał wyglądać w trójce, nie próbuję zgadywać.
Oczywiście jest tu kilka rzeczy do których można się przyczepić. Nie każdemu przypadnie do gustu poszatkowana struktura i mnogość wątków, powtarzalność rozwiązań, niektóre zachowania postaci, soundtrack niezapadający w pamięć. Wszystko to zaczyna gdzieś jednak schodzić na dalszy plan, gdy pomyślimy o Hobbicie jako o adaptacji książki dla dzieci, a przestaniemy wymagać od niego bycia prequelem Władcy Pierścieni. Plus to, że obecnie w zasadzie nie ma konkurencji jeśli chodzi o wysokobudżetowe kino fantasy.
Choć ocenę wystawiam identyczną jak poprzednio, to zadowolony jestem jakby bardziej. Rok temu na pewno miałem większe oczekiwania i nieco się rozczarowałem, teraz wiedziałem czego się spodziewać. Zaczynam kupować Jacksonowską wizję na Hobbita, który siłą rzeczy w wielu elementach musiał być bardziej infantylny, a mniej ponury niż Władca Pierścieni (ale dwójka i tak się do niego zbliżyła). Warto dać szansę Pustkowiu Smauga i nadrobić Niezwykłą podróż, jeśli jeszcze jej nie widzieliście. Tam i z powrotem może być naprawdę bardzo dobre.
7.5/10