Przyznam, że miałem trochę wątpliwości przed zdecydowaniem się na przygodę z filmowym LEGO. Zwiastuny wprawdzie prezentowały się dobrze, ale nie aż tak, by przekonać mnie do obejrzenia tego już teraz, zwłaszcza że nowy Robocop też kusił. Recenzje też niespecjalnie pomagały – FSM wprawdzie film polecał, ale już Polski Geek takiego entuzjazmu nie podzielał. Koniec końców zadecydowało dziewcze me, które kategorycznie odmówiło oglądania gliniarzobota. A że Wilk równie kategorycznie odmówił oglądania Ja, Frankenstein, stanęło na klockach. I w sumie na dobre wyszło, bo film, podobnie jak piosenka tytułowa, która po seansie brutalnie wryje się Wam do głowy, jest czadowy.
Fabuła filmu jest zamierzenie pretekstowa i banalna, snując standardową opowieść o przeciętnym do bólu mieszkańcu miasteczka LEGO, który zostaje wzięty za wybrańca i na czele ruchu oporu ma uratować świat przed złym Lordem Biznesem pragnącym uporządkować wszystkie klocki i zabić kreatywność. Wyjątek od tej banalności stanowi zakończenie, które można wprawdzie przewidzieć wcześniej, ale które i tak dodaje historii uroku. Swoją drogą, 5-godzinny cykl pracy, zarobki takie, że stać ich na codzienną kawę za kilkadziesiąt dolców – jakby nie ta afera z zagładą świata, to Biznes byłby spoko gość. Chciałbym u niego pracować.
W LEGO: The Movie nie liczy się jednak, o czym jest to film, ale jak został opowiedziany. A zrobiono to świetnie. Emmet, bo tak zwie się nasz normalny-do-bólu-wybraniec, na swej drodze co i rusz spotyka interesujące postacie. Występy gościnne zaliczają chociażby Superman i Zielona Latarnia, Gandalf, Dumbledore i Żółwie Ninja, na pierwszy plan wysunięto zaś kilka mocno pokręconych tworów – Żelaznobrodego, pirata będącego zlepkiem mechanicznych części i stworzeń morskich, słodką do bólu Kicię Rożek czy mającego jedne z najlepszych scen w filmie Astronautę z lat 80. No i Batmana. Mroczny Rycerz skradł cały film, regularnie spychając na dalszy plan nijakiego Emmeta czy sztampową Żyletę, której rola sprowadzała się do bycia główną postacią kobiecą i za bardzo poza ten schemat nie wykraczała. Za to Batman! Tu rzucił świetnym tekstem, tam zrobił coś osom, jeszcze innym razem rozłożył na łopatki jakimś gagiem. Taaak, zdecydowanie muszę zagrać w jego klockowatą grę.
Film został wypchany po brzegi humorem oraz akcją – momentami pełno jest jednego, innym razem drugiego, większość czasu jednak atakowani jesteśmy oboma równocześnie, nie sposób jest się więc wynudzić. Akcja gna do przodu, co rusz coś wybucha, zmienia się też otoczenie – bohaterowie wędrują po kilku różniących się mocno od siebie światach.
Olbrzymie wrażenie robi oprawa wizualna. Całość została wykreowana z klocków, co raczej nikogo nie powinno dziwić, gdyby nie to, że mam tu na myśli DOSŁOWNIE całość – łącznie z wodą, ogniem, promieniami z dział laserowych, wybuchami czy dymem. Również sposób poruszania się postaci jest skokowy niczym w pradawnych filmach z Godzillą, co tworzy specyficzny klimat przywodzący na myśl godziny spędzone na zabawach własnoręcznie skonstruowanymi maszynami i budynkami. Mimo skokowej animacji, produkcja nie traci przez to na dynamice – wręcz przeciwnie, dzieje się tu tak wiele i tak szybko, że momentami ciężko jest to ogarnąć, a sceny batalistyczne (jakkolwiek dziwnie by to w tym przypadku nie brzmiało) są na tyle efektowne, że uzasadniają oglądanie tego w kinie, a nie za kilka miesięcy na dvd.
Niestety, polski dystrybutor nie zdecydował się na puszczenie wersji z napisami i można wybrać dowolną wersję językową pod warunkiem, że będzie to dubbing. Ten wprawdzie wyszedł nienajgorzej, ale i tak zdecydowanie wolałbym obejrzeć film z oryginalną obsadą podkładających głos aktorów. Co się zaś tyczy muzyki, to główny motyw filmu, „Everything is awesome”, przerobiony u nas na „Życie jest czadowe”, wyszedł aż za dobrze. Czytaj, od trzech dni kołacze mi się cały czas w głowie i nie chce z niej wyjść. Gorzej wyszła bat-piosenka, której urok doceniłem dopiero, gdy na youtube odsłuchałem wersję oryginalną.
LEGO: Przygoda to film, na którym bawić się będzie absolutnie każdy, kto kiedykolwiek spędzał godziny przy klockach duńskiej firmy. I nieważne, czy robił to wczoraj, czy trzydzieści lat temu – natężenie akcji, humoru, mrugnięć okiem do widza i potężna dawka sentymentu to mieszanka, dzięki której banan z twarzy nie zejdzie przez półtorej godziny.
Zapraszam na mój fanpage, gdzie trwa rocznicowy konkurs, w którym do wygrania są bilety na Cebit oraz pełne wersje gier. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.