Ostatnia studyjna płyta Oldfielda powstała w 2008 roku i choć została przyzwoicie przyjęta i przez krytyków, i „normalnych” słuchaczy, to Mike popadł po niej w kryzys twórczy. Jak sam mówił – nie sądził, że jeszcze coś kiedykolwiek skomponuje i nagra. W takim przekonaniu trwał do 2012 roku, a konkretnie do ceremonii otwarcia brytyjskiej olimpiady. Występ ten dał Oldfieldowi nie tylko potężne pieniądze (dość powiedzieć, że sprzedaż jego najdoskonalszego dzieła – Tubular Bells – skoczyła o ponad 760%), ale dała mu też zastrzyk energii, twórczego zapału i chęci, by jeszcze raz powrócić na półki sklepowe z nowym materiałem. Mamy rok 2014, a dokładnie dziś do sklepów trafił najnowszy krążek Mike’a zatytułowany Man on the Rocks. Czy decyzja o powrocie do komponowania i nagrywania była trafna, czy też Oldfield rzeczywiście powinien poprzestać na ostatniej płycie?
Płytowe dokonania Oldfielda można podzielić na dwa typy. Część jego krążków zawiera monumentalne, rozbudowane suity, którym towarzyszą inne, czasami równie epickie, utwory instrumentalne. Taką płytą jest, wspomniana wyżej, Tubular Bells, a także Five Miles Out czy Incantations. Drugim typem oldfieldowych tworów są płyty napakowane różnymi, często świetnymi i wpadającymi w ucho piosenkami, które często stawały się potem hitami żyjącymi własnym życiem. Przykładem takiej płyty jest Crises z Moonlight Shadow, Foreign Affair oraz Shadow on the Wall, a także Discovery z To France, Tricks of the Light i kawałkiem tytułowym na czele. Man on the Rocks bez wątpienia przynależy do tej drugiej grupy – otrzymujemy bowiem na niej 11 utworów, z których najdłuższe mają „tylko” po 6 minut.
Oldfield od kilku lat może poszczycić się mieszkaniem na Bahamach, gdzie też odbyło się część nagrywania tego krążka. Słońce, morze, plaża – wydawałoby się, że to idealne warunki, by nagrać album wesoły, bezpretensjonalny i tryskający pozytywną energią. Nadzieję na sporą porcję dobrej muzyki dawały też nazwiska ludzi biorących udział w nagrywaniu Man on the Rocks, a optymizm Oldfielda tylko przypieczętowywał słuszność oczekiwania w napięciu na coś co najmniej dobrego. Choć piszę to z krwawiącym sercem, bo Oldfielda lubię (i to bardzo), Mike’owi zwyczajnie nie wszyło. Wszystko to, czego mogliśmy się spodziewać po tym albumie wyszło na opak. Zamiast bezpretensjonalności dostaliśmy potężną dawkę dziwnego, zupełnie niepasującego nadęcia. Zamiast pozytywnej energii – godzinny spektakl pustki i wyblakłości, a zamiast morza i plaży – dziurę nudy, w której wiecznie pada deszcz.
Większość, i to naprawdę znakomita większość, utworów zbudowana jest na tym samym złym wzorcu. Raz za razem otrzymujemy więc przyjemny, ale nic ponad to, śpiew Luke’a Spillera, miałkie, niewywołujące żadnych emocji teksty oraz taką-sobie melodię, która bez żadnej werwy tli się gdzieś na 10. planie. Utworów jest, jak już zdążyłem napisać, 11 i ten schemat odnosi się prawie do każdego z nich. Dobrym przykładem jest np. otwierająca płytę kompozycja Sailing. Słuchając tego kilkanaście razy nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że ta radość, którą ten kawałek próbuje markować, jest wciśnięta niejako na siłę , przez co cała piosenka jest pretensjonalna, pusta i niewywołująca żadnych emocji poza znużeniem. Jeszcze gorzej jest przy utworze tytułowym. Utwór Man on the Rocks jest kosmicznie nudny, a ewidentne silenie się całego zespołu z Oldfieldem na czele, by stworzyć coś świetnego wywołuje tylko sardoniczny uśmiech na twarzy. Mógłbym dokładnie tak samo opisać resztę kawałków, ale sensu to nie ma – w końcu nie powinno się kopać leżącego.
By być jednak sprawiedliwy i oddać cesarzowi co cesarskie trzeba wspomnieć, że jeden kawałek Oldfieldowi się udał. To kompozycja Chariots i jest ona tym, czym miał być (tak mi się wydaje) cały ten album. Piosenka ta ma w sobie, nareszcie!, odpowiednią dawkę energii, jest wesoła i wzbudza pozytywne emocje, ale nie sili się przy tym jakoś specjalnie, dzięki czemu nie popada w śmieszność. Chariots to kompozycja bardzo udana, nawiązująca i klimatem, i jakością do wcześniejszych płyt, i która mogłaby się z powodzeniem znaleźć np. na hitowym Discovery. Jest to jednak zaledwie jeden utwór, którego pojawienie się tyle cieszy, co boli. Kawałek ten pokazuje bowiem, że gdzieś tam w Oldfieldzie tkwi jeszcze prawdziwy kozak, który zna się świetnie na komponowaniu, i który umie przenieść słońce tropików do naszych domów. Niestety ten człowiek wpada tylko na chwilę, a my, raz za razem, nie potrafimy go zatrzymać. Szkoda – potencjał ewidentnie był, ale został koncertowo zmarnowany.
Na sam koniec – jeszcze słów kilka o jakości nagrania tej płyty. Niestety i tu nie jest najlepiej. Płyta przez całą godzinę, od początku do końca, straszliwie huczy. Nie ma tutaj mowy o żadnym budowaniu sceny, o jakiejś przejrzystości tego wszystkiego. Nie. Dostajemy jednostajny, monotonny huk, który może byłby pożądany, gdyby Oldfield występował pod pseudonimem Luciferus i grał black metal.
Choć przykro mi jest to stwierdzić, to niestety muszę – płyta Man on the Rocks to nieciekawe, pretensjonalne dzieło, które nie wywołuje żadnych emocji, poza nudą i zmęczeniem uszu. Mike nie podjął najwyraźniej dobrej decyzji o powrocie do komponowania. Rok 2013 zaczął się pomyślnie od niezwykle udanego powrotu Nicka Cave’a z jego Push the Sky Away, a potem ten rok przeszedł do historii jako 12 miesięcy świetnych comebacków starych gwiazd. Dokładnie rok po premierze Push the Sky Away dostaliśmy mierne Man on the Rocks, a rok 2014 przejdzie do historii jako… uhh, nie. Miejmy nadzieję, że nie.
Teksty o Oldfieldzie z Gameplay’a:
Moje recenzje oldfieldowskich Crises oraz Five Miles Out: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81658
Tekst Maurycego o bardzo dobrej płycie Oldfielda Ommadawn: https://gameplay.pl/news.asp?ID=83043
Poprzednie recenzje:
Maria Peszek – Jezus is aLive: https://gameplay.pl/news.asp?ID=83523
Behemoth – The Satanist: https://gameplay.pl/news.asp?ID=83376
Mój fanpage na FB: https://www.facebook.com/musictothepeoplemagazine