300: Początek Imperium – sequel prequel i spin-off w jednym - Czarny Wilk - 9 marca 2014

300: Początek Imperium – sequel, prequel i spin-off w jednym

Zanim ponownie na ekranach kin pojawiła się trójka i towarzyszące jej dwa zera, wokół sequela 300 pojawiało się sporo sprzecznych informacji odnośnie tego, o czym właściwie będzie to film. Początkowo miał być prequel, później mówiono o sequelu, tu się mówiło że to film o Kserksesie, tam że o czym innym. W pewnym momencie przestałem się interesować losami produkcji i szedłem do kina na dobrą sprawę nie wiedząc, z czym Powstanie Imperium się je. Po seansie mam wrażenie, że twórcy też nie do końca wiedzieli.

Niby główny wątek jest jasny – podczas gdy Leonidas dziesiątkuje perskie armie pod Termopilami, ateński wódz Temistokles stawia opór potężnej flocie wroga na morzu. Czyli historia równoległa. Tylko że nie tylko. Mamy tu sporo wątków, których akcja rozgrywa się przed wydarzeniami z 300 Spartan. Żeby było zabawniej, część z nich absolutnie zbędnych z punktu widzenia całego filmu, jak chociażby historia życia Kserksesa. Który ma tu marginalną rolę i jego origin znacznie bardziej pasowałby do pierwszego filmu. Mamy też wydarzenia będące typowym materiałem sequelowym – wątek o tym, jak żona Leonidasa radzi sobie ze stratą. Radzi sobie mało godnie, chciałbym dodać. Pomijając moment, kiedy zaczyna szlachtować wrogów nie gorzej niż Spartanie. Wtedy radzi sobie śmiesznie. A całość i tak kończy się przed finałową sceną z filmu z 2006 roku. Zamęt chronologiczny jest tu niestety absolutny. Co i tak nie ma większego znaczenia. 300 Spartan było filmem pod względem fabularnym niezmiernie prostym i konkretnym. Początek Imperium mu w tym nie ustępuje i aby się dobrze bawić, szare komórki należy odesłać na odpoczynek.

Tym, co zadecydowało o sukcesie pierwowzoru, była przepiękna oprawa wizualna oraz perfekcyjnie wyważone proporcje między patosem a specyficznym czarnym humorem, który na dobre umieścił w masowej świadomości teksty pokroju „To jest SPARTA!” czy „Dzisiaj ucztować będziemy w piekle”. O ile oprawie nie mam nic do zarzucenia i będę ją wychwalać pod niebiosa w późniejszej części tekstu, tak co się tyczy patosu i humoru, to cóż – tutaj skopano sprawę totalnie. Patos jest, i to w takich ilościach, że można by go kroić. Tylu wzniosłych przemów i podniosłych chwil nie widziałem od… prawdę mówiąc, nie kojarzę żadnego filmu, który byłby tym aż tak przepełniony. Co do humoru, to dość rzec, że w dwa dni po seansie nie kojarzę żadnego tekstu, który zapadł by mi w pamięć. Zaśmiałem się zaś całe dwa razy, gdy film w dość oczywisty sposób nawiązywał do pamiętnego kopniaka i „This is Sparta!”.

Tym, czego brakuje też w Powstaniu Imperium, jest Leonidas. Albo ktokolwiek, kto miałby porównywalną do niego charyzmę. Bo niestety, odgrywany przez Sullivana Stapletona Temistokles nie ma jej za grosz. Podobnie jak Artemizja, zagrana przez Evę Green dowódczyni perskiej floty, której najlepszym aktorsko momentem filmu jest scena seksu. To chyba jest wystarczająco wymowna opinia. Najśmieszniejsza i tak pozostaje jednak królowa Gorgo a.k.a. żona Leonidasa. Zrobienie z niej wojowniczej księżniczki siekającej z powodzeniem dziesiątki wrogów to pomysł tak absurdalny i niepasujący do kobiety, którą była w części pierwszej, że… wow, właśnie zabrakło mi słowa na opisanie tego absurdu. Tak, aż tak. Jeden Kserkses tylko pozostaje równie niepokojący co zawsze, podbijając średnią aktorstwa w górę samym tym że jest i od czasu do czasu się odezwie. Szkoda, że go tak mało na ekranie.

No dobrze, starczy tego pastwienia się. Bo to wszystko jest i tak nieważne. Ten film ogląda się dla oprawy wizualnej. A ta jest obłędna. Specyficzna, komiksowa stylistyka, jednolite kolory, teledyskowy montaż – wszystko to, co tak olśniewało w 300, jest i tutaj. Najczęściej w znacznie większych ilościach niż w poprzedniku. A ponieważ tym razem mamy też walki na morzu, dochodzą kolejne efekty wizualne. Walki są absurdalne nierealne. Bohaterowie, choć Ateńczycy, radzą sobie nie gorzej od Spartanów i wyczyniają prawdziwe cuda. A wszystko to chłonie się z wypiekami na twarzy. Zwłaszcza, że jest to zdecydowanie najlepiej zrealizowany w 3D film jaki widziałem. Po raz pierwszy nie żałuję, że byłem akurat na takiej a nie standardowej wersji i nie czuję jakby był to tylko niepotrzebnie wciśnięty bajer mający usprawiedliwić wyższą cenę biletów. Sceny ze spowolnioną akcją, powolnymi ujęciami i komiksowymi uproszczeniami okazały się wręcz stworzone pod trójwymiar.

Początek Imperium zdecydowanie nie jest filmem dobrym. To film, który leży na niemal każdym froncie. Wypchany męczącym patosem, słabo zagrany, z fabułą dziurawą jak Leonidas po zdradzie Efialtesa. Ale dawka akcji i wrażenia wizualne, jakie oferuje, poniekąd to wynagradzają. To katorga dla umysłu i uczta dla oczu. Warto go zobaczyć, ale tylko w kinie i tylko w 3D – bez wielkiego ekranu potęgującego efektowność nie pozostanie w nim już nic interesującego.  

  Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija

Czarny Wilk
9 marca 2014 - 22:59