Zawiedziony Gracz wyciąga z napędu płytę i odkłada ją na pokaźny stos oznaczony „nigdy więcej”. To kolejna już starusieńka gra, którą chciał uruchomić z sentymentu, niestety przeskok technologiczny pomiędzy tym, co podobało mu się 10, 15 i więcej lat temu okazał się zbyt wielki. Grafika kanciasta, a piksele w niej tak wielkie, że można nimi usypać tor żużlowy, niegdyś świetny gameplay okazuje się słaby lub zupełnie niegrywalny. Pewnie, Gracz zarzeka się, że są tytuły, które się nie starzeją, wraca do nich co jakiś czas. Ale co z resztą? Gracz, nie chcąc ryzykować następnych, w wypadku uruchomienia wielbionego dawniej tytułu nieuniknionych zawodów stwierdza, że wspomnienia zostawi nienaruszone.
W ten właśnie sposób przytoczę tytuł, którego w obawie przed zniszczeniem starych wspomnień o jego doskonałości nie odpaliłem. Własne wspomnienia, nieco pomocy ze strony screenshotów z internetu, ostatni raz ogrywany przeze mnie grubo ponad 10 lat temu
Populous 3: The Beginning
Populous 3 pierwszy raz odpaliłem około roku 1999. jeszcze na swoim pierwszym (no może nie tyle swoim, co taty), 7 letnim wtedy komputerze. Początkowego loga Bullfrog, oświetlanego promyczkiem rzucanym przez kursor myszy nie kojarzyłem z Peterem Molyneux, tak samo, jak nie kojarzyłem z nim jeszcze gatunku god game. Wynikało to z mojego zupełnego braku zainteresowania w granicach branży czymkolwiek poza samymi grami.
Nie pamiętam prawie nic w temacie fabuły. Świta mi w głowie jakiś zalążek intra, wiem, że chodziło o zostanie bogiem, tyle. Wcielono mnie w szamankę „niebieskich” i zaczynałem zabawę (za pierwszym razem koniecznie na kodach) w sianie popłochu i zniszczenia. Moje pachołki skakały po ziemi, żeby ją wyrównać pod stawiane budynki, a ja chodziłem szamanką po mapie i rzucałem tu i tam przeróżne czary/cuda, czy jakkolwiek to nazwać. Tutaj wulkan na środku wiochy przeciwnika, tam zapadająca się ziemia, żeby utopić jakiś budynek, gdzieś dalej wzniosłem górę, żeby zablokować potencjalne próby ataku przeciwnika i bawiłem się w spokojny rozwój wioski. Oczywiście nawet oszukując starałem się nie zniszczyć przeciwników zbyt szybko, ogromny fun czerpałem z rozbudowy wiochy. Później i tak nie miało to specjalnie znaczenia, w końcu miałem wszystko od samego startu.
Kilka rodzajów jednostek, każda szkolona w innym budynku, do których stały całe kolejki „ochotników”. „Wieśniaki”, czyli długowłosi, odziani w same porty goście rozbudowywali moją siedzibę. Byli podpalacze, wojownicy z mieczami i tacy rogaci, rzucający kulami ognia. Nawet „ksiądz” był, co miał książkę, dużo gadał i go tubylcy i wrogowie słuchali. W ten sposób nawracał na jedyną słuszną, moją drogę. Można było zbudować łodzie i balony. W balony pakowałem „ognistych” albo i samą szamankę i można było zaczynać sielankę. Grając z kodami, jeżeli nie zdecydowałem się na odgrodzenie „moich” od przeciwnika wielką ścianą, stawiałem kilka wież strażniczych, które, co chyba było dość niecodzienne jak na tamte lata, zmieniały swoje możliwości zależnie od typu jednostki, jaką się w niej składowało (czyli np. strzelała kulami ognia lub przekonywała do przejścia na jasną stronę mocy).
Rozgrywka samą szamanką była świetna. Prowadziłem ją w wybrane miejsce (pamiętajmy, że bez kodów ani rusz) i rzucałem wybrane zaklęcie jak mały sadysta, męcząc przeciwnika, ale go nie niszcząc. Moim faworytem wśród zaklęć była kępa trujących krzaczków, która poza samą przyjemnością oglądania wbiegających w nią stad niezbyt rozgarniętych wrogów opatrzona była wykrzyczanym przez szamankę „masełko!”, co szczerze do dziś mnie to bawi.
Jednak nawet kody nie były w stanie pokonać mojego strachu przed czasówkami. Nienawidziłem tego typu zagrywek wtedy, nie przepadam za nimi do dziś. Piąta (chyba) planeta-plansza z kolei, pierwszy boss (o ile można to tak nazwać w strategii). Zadaniem było dopaść się do czaru przywołującego smokopodobne coś, przywołanie tego stworzenia i zwycięstwo. Ograniczał mnie czas (zdaje się 15 minut). Szczegóły zanikają w głębi pamięci, wiem, że początkowo miałem z tym zadaniem problem nawet na kodach. Udało mi się jednak jakoś przejść kilka światów dalej. Później już nieskończone możliwości szamanki na ułatwieniach dawały o sobie znać. Wkradła się monotonia, bo przecież wszystko było takie proste.
Populousa ukończyłem w całości dopiero jakiś rok później, pokonując go już uczciwie. Było trudno, nawet mimo dość słabej inteligencji przeciwników. Sterowani przez SI szamani mieli bowiem wcześniejszy dostęp do większości potężniejszych zaklęć, budynków i jednostek, o które moje ludki musiały się modlić (dosłownie, kto grał, ten wie). Udręką okazała się kolejna planeta-boss, w której główną rolę grał czar wulkanu. Jeżeli dobrze pamiętam, najpierw musiałem uwolnić z klatki moją szamankę, następnie „wymodlić” się o wulkan a następnie go rzucić w sam środek wrogiego miasteczka. Namęczyłem się co niemiara. Ostatecznie jednak udało mi się dopełnić zadania. Szamanka została boginią i mając nieograniczony zasięg rzucania swoich zaklęć siała popłoch u wszystkich trzech wrogich frakcji jednocześnie.
Od tamtej pory nie zagrałem w Populousa ani razu. Wspominam go dobrze, była to w końcu bardzo udana produkcja, chociaż jeszcze starsi narzekają, że nie dorasta do pięt poprzednim częściom (nie wiem, nie grałem, „jedynka” jest starsza ode mnie). Obawiam się powrotu do niego teraz, 14 lat później, ponieważ odbiłem się od niejednej produkcji nawet młodszej. Chociaż, kto wie, może Populous 3: The Beginning okaże się jedną z nigdy niestarzejących się produkcji?
W popularnym ostatnio temacie powrotów do starych gier, sprawdźcie również wpis Pirasa.
Odwiedź również stronę mojego bloga i polub mnie na fejsbuku, żeby być na bieżąco. Miło, gdybyś zostawił po sobie również ślad w komentarzu i dał znać, co sądzisz o moich wpisach.