Raz na jakiś czas powstają gry przełomowe - świetne w swoim pomyśle i wykonaniu, niesamowicie wciągające i urzekające historią, grafiką, oprawą muzyczną. Częściej trafi się coś, co jest intereresujące, lecz kuleje przynajmniej w jednym aspekcie, na który my, jako gracze, zwracamy uwagę. Na rynku jednak jest też miejsce na produkcje nudne i słabe, wyzywane od najgorszych w wielu recenzjach - a wśród tych, bądź co bądź, słabych gier, niektóre szokują pomysłem i wywołują uśmiech politowania w stylu: OMG, oni naprawdę coś takiego wydali?. Owszem, wydali, i wbrew pozorom grało mi się w to całkiem przyjemnie. Problem w tym, że chyba tylko mi.
W ramach Tematu Tygodnia zdecydowaliśmy podzielić się tą częścią naszych bibliotek, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego - do której nie powinniśmy się przyznawać i zbywać śmiechem wszystkich, którzy o nią pytają. W moim skarbcu nie było takiej gry (oczywiście, że to nie moja!) dopóki nie pożyczyłem Xboxa 360 od sąsiada, w paczce z zielonym pudełkiem o chwytliwym podpisie: Naughty Bear.
Nie wiem, co podkusiło mnie do uruchomienia tego tytułu, w każdym razie nie żałowałem tej decyzji. Na początku grało się bardzo dobrze - okay, pomysł był może kontrowersyjny i szokujący, ale jednoczesnie naprawdę zabawny. Podróżowałem sobie smutnym i niemiłym pluszowym misiem o naderwanym uszku po kolorowych krainach i domkach, słuchałem śmiesznego głosu stylizowanego na narratora Wieczorynki i nic nie podejrzewałem. No, prawie nic.
Cały czas miałem wrażenie, że coś tu jest nie tak, aż przyszło mi straszyć inne misie, te ładne i szczęśliwe, grzecznie żyjące sobie w swoim przytulaśnym świecie. Po skradaniu i straszeniu przyszło obijanie mięciutkich pyszczków, później w ruch poszły kije, maczety, grabie, miecze i wszystko, co nadawało się do sprawiania bólu i siania zniszczenia. W górnym rogu ekranu zliczano mi punkty, po misjach odblokowywano nowe bajery, stroje czy zadania. Znalazło się miejsce nawet na system osiągnięć i wyzwań, które wcale nie należały do najłatwiejszych. Pewnie zrobiłbym je wszystkie, gdyby nie ciążące brzemię na moich barkach w postaci patrzących mi na ręce rodziców i znajomych.
Serio, grasz w coś takiego? To zdanie wcale nie było takie miłe i z pewnością odcisnęło na mnie pewne piętno i sprawiło, że skrywałem się z konsolą i telewizorem pod kołdrami i kocami, aby nikt nie widział, co robię. Grałem po nocach w Punishera wśród pluszowych misiów - nie zwracałem uwagi na średnią grafikę, monotonny gameplay, powtarzające się egzekucje i ogólną nijakość rozgrywki. Latałem i mordowałem kochane miśki, szczerzyłem się do telewizora wynajdując kolejne sposoby na zdobywanie punktów, autentycznie denerwowałem się, kiedy misie policyjne przeszkadzały mi w szerzeniu chaosu. A wszystko to w towarzystwie tylko komputerowego komentatora, bo przed bliskimi nie przyznawałem się do niecności moich postępków. Musiałem chować się przed każdym, a w szczególności przed młodszą siostrą - uwielbiała zabawki takie jak te, które pozbawiałem wyimaginowanego życia, z satysfakcją przyglądając się powtarzającemu się setny raz finisherowi.
Nigdy nie uważałem się za psychopatę. Nawet w prawdziwego Punishera (świetnego, swoją drogą), brutalniejszego, ładniejszego i miodniejszego, nie grało mi się tak dobrze jak w jego misiowego odpowiednika. Sama gra zebrała oczywiście nienajlepsze noty i wcale się temu nie dziwię - kiedy spojrzałem na nią po kilku latach (grałem w nią w... gimnazjum? Początek liceum?) widziałem te wszystkie niedoskonałości i problemy, z którymi się borykała. Wewnętrznie jednak czułem, że dalej bawiłbym się świetnie, nie przejmując sie zbytnio oceną innych graczy. Każdy z nas ma swoją ciemną stronę Mocy...
Chowajcie swoje miśki.
Temat Tygodnia: Gry, których się wstydzimy
Tibia - Pilar
Czasem lepiej nie grać przy kobiecie - Brucevsky
Autka i Target - fsm