Temat Tygodnia jest wspólną inicjatywą autorów piszących pod szyldem gameplay.pl – na blogach pojawiły się teksty o architekturze, fantastycznych stworzeniach, a nawet o produkcjach, do których ciężko się przyznać. Tym razem jednak schodzimy z tematów okołogrowych i zagłębiamy się (mam nadzieję, że nie ostatni raz) w świat muzyki – a dokładniej w świat artystów, których tylko jedna płyta zrobiła na nas wrażenie.
Ushera usłyszałem pierwszy raz dawno, dawno temu, kiedy na listach przebojów królowało Yeah – cztery dźwięki na krzyż strasznie wpadały w ucho, choreografia przyciągała ludzi przed telewizory, a wstawki Lil Jona wcale nie przeszkadzały w odbiorze całości. Od tamtego czasu czwarty Raymond przechodził przemianę, której punktem kulminacyjnym był 2008 rok – według mnie wtedy powstała ostatnia (i najlepsza) płyta utrzymana w starym stylu, bez niepotrzebnych udziwnień, po brzegi wypełniona zawartością – jedyna, z której jestem w stanie przesłuchać praktycznie wszystkich utworów.
Here I Stand, jak widać, zostało wydane (niestety) w kartonowym opakowaniu. Biało-szaro-czarny Usher na okładce oraz płycie, a czerwony na podkładce, zaprasza nas do odsłuchania aż osiemnastu piosenek, z których każda jest standardowym przedstawicielem nowszego R&B. Mamy tutaj masę tekstu o szczęśliwych, nieszczęśliwych, platonicznych i nieodwzajemnionych uczuciach, sporo smutnych melodii, pianina, deszczu, gitary, ale też wesołych brzmień, trąbek… W teorii więc album niczym nie wyróżnia się na tle innych tego samego artysty, nie odniósł również sukcesu większego niż Confessions. Dlaczego więc tak mi się podoba?
Odsłuchałem kiedyś z ciekawości wszystkie płyty Ushera i, niestety, nie powalały. Podobały mi się trzy czy cztery piosenki na krążek, co nie jest wynikiem usprawiedliwiającym zakup płyty (przynajmniej w moim przypadku). Here I Stand jednak kupiłem prawie w ciemno, kiedy zaczynałem budować swoją kolekcję, i dosłownie zakochałem się w tych miłosnych utworach. Już od samego Intra (na moim krążku niestety tylko pierwsza minuta), aż po ostatnie Will Work For Love coś mnie przyciąga i zachęca do słuchania i nie pozwala przewinąć jakiejkolwiek piosenki (no, może poza Love in this club). Niby wszystkie traktują o tym samym, a sama płyta w teorii nie pasuje do reszty na mojej półce – zajmuje jednak na niej zaszczytne miejsce i nieraz ląduje w moim odtwarzaczu.
Utwory znajdujące się na Here I Stand zawierają w sobie coś magicznego. W porównaniu do poprzednich albumów tekst jest doroślejszy i mimo krążenia wokół tego samego tematu - ogólnie rozumianej miłości - nie jest aż tak banalny. Ilość instrumentów i dodatków jest odpowiednia (nie jest to co prawda poziom Random Access Memories, lecz z pewnością wystarczający), a same utwory nie są przesycone treścią tak, jak ma to miejsce wśród niektórych najpopularniejszych piosenek. Usher oczywiście nie zawodzi - śpiewa w zasadzie od zawsze, więc jego umiejętności wokalne stoją na wysokim poziomie. Razem z jego bardzo ładnym głosem oraz ułożonym akompaniamentem zapewniają świetne słuchowisko.
Kolejne płyty niestety za bardzo odchodzą już od starego, dobrego Ushera – moim zdaniem ostatnim krążkiem zawierającym tę duszę jest właśnie Here I Stand, i może w tym tkwi jej urok. Mimo wydania ponad 60 złotych za „zwyczajną” płytę w kartonowym opakowaniu (te empikowskie cła, czy coś), nie żałuję ani złotówki. Po tych sześciu latach nadal liczę, że Usher w pewnym sensie kiedyś wróci do swoich korzeni i stworzy coś, co z godnością stanie na mojej półce obok Here I Stand – póki co jednak zadowolę się Moving Mountains, His Mistakes czy This Ain’t Sex, ponieważ najnowszy Good Kisser według mnie zawodzi.
Temat Tygodnia: Znany wykonawca, którego tylko jednej płyty słucham:
U2 - Pop
Daft Punk - Random Access Memories
Megadeth - Peace Sells, But Whose Buying?