Nazywam się Amanda Ripley, a to moja historia. Najdziwniejsza, jaką dzisiaj przeczytacie - nie mam co do tego wątpliwości. Choćby z tego powodu, że umieram. Wielokrotnie. Ale nie martwcie się, bo jednak żyję. Nie jestem tego w stanie wytłumaczyć, dlatego cała moja relacja z piekielnego pobytu na stacji Sewastopol może być nieco chaotyczna, ale zapewniam: warto wziąć w niej udział. Oczywiście jeśli nie należycie do tych strachliwych jednostek, które robią pod siebie i gubią się w labiryncie ciemnych korytarzy.
Gdy wraz ze statkiem Nostromo zaginęła moja matka, musiałam ją odnaleźć. Moja misja trwała długo, bo gdy mama poleciała w kosmos jako członek siedmioosobowej załogi Nostromo, miałam zaledwie 10 lat. Szefowie Weyland-Yutani nie chcieli, albo nie mogli powiedzieć mi, co się stało i wzięłam sprawy w swoje ręce. Zaczęłam dla nich pracować i w końcu trafiłam na to, czego szukałam. Czarna skrzynka statku Nostromo została odnaleziona i obecnie znajduje się na pokładzie zaopatrzeniowej stacji Sewastopol, gdzieś na orbicie gazowego giganta KG348.
Kosmos jest straszny, prawda? Rozumiem potrzebę odkrywania nowych światów, ekspansji, ale przemieszczanie się przez bezkresną pustkę w małej metalowej puszce jest nienaturalne. Nie wspomnę już o zakładaniu skafandra i wychodzeniu w przestrzeń kosmiczną... Brrr. Ciarki. Ale cóż zrobić, w XXII wieku to jest jedyna dostępna dla mnie droga. Co z kolei najwyraźniej jest doskonałym powodem dla sił wyższych (jakieś są, nie mam wątpliwości, ale to straszne sukinsyny) by się z nami, ze mną, bawić. Moje przybycie do Sewastopolu nie było normalne i spokojne. Wszystko wzięło w łeb od razu, gdy wyszliśmy w kosmos by grzecznie zapukać do drzwi wejściowych, bo przecież nikt nie odpowiadał na wezwania. Klasyk, prawda? Posępna metalowa konstrukcja zawieszona w śmiertelnie niebezpiecznej próżni, brak odzewu, migoczące świata w środku... Spodziewaliście się czegoś innego? Ja nie - od momentu, gdy trafiły w nas odłamki wiedziałam, że będzie już tylko gorzej. Najwyraźniej "przesrane" jest na stałe wpisane w biografię Ripleyów. Dzięki mamo.
Powiem wam jednak (w tajemnicy, bo nienawidzę tych wszystkich kosmicznych korporacji i ich metalowego szajsu), że Sewastopol robi ogromne wrażenie. Nawet w tym swoim opuszczonym, mrocznym, zniszczonym stanie. Patrzę, chłonę i nie mogę się nadziwić. Oto dzieło ludzkich rąk, pełne tajemniczych zakamarków, komputerowych ekranów, mechanizmów, rur, korytarzy, świateł, kamer. Wielki szacunek, ale byłabym szczęśliwsza, gdyby to miejsce nie chciało mnie zabić na każdym kroku.
A zginęłam nie raz. Za każdym razem budziłam się całkiem niedaleko, przy stacji do logowania obecności w danej sekcji pokładu. Ciekawe urządzenie, przyznaję. I nawet nie będę się mu dziwić, bo pomijając moje niewyjaśnione zmartwychwstawanie, na Sewastopolu jest więcej dziwów. W szczególności jeden taki przerażający, wielki, z ogonem, paszczą jak luk ładowniczy i do tego nie dający się zabić. Teraz już wiem, co to za bydlę. Ksenomorf, którego pieprzona Firma chce przemienić w broń biologiczną. A żeby ich posrało! Pierwsze 2 godziny pobytu na Sewastopolu były sielanką w porównaniu z kolejnymi długimi godzinami chowania się w szafkach, skradania na paluszkach i słuchania jak ten potwór przeciska się przez wentylację. Inna sprawa, że nie byłabym córką swojej matki, gdybym po jakimś czasie nie zaakceptowała jego demonicznej obecności. Powiem Wam, że w sumie więcej lęku napędziły mi Working Joes. Wiecie, te łyse, anonimowe, przerażająco bezpłciowe androidy do wykonywania ciężkich prac. Idzie taki pomału, mówi, że mnie złapie, a jak nie czmychnę, to rzeczywiście łapie i zaciska... ech, nie. Już dosyć. Nienawidzę.
Nie myślcie sobie, że przez cały ten czas chowałam się po kątach. Na początku? Jasne. Nie było innego wyjścia. Opętani wizją rychłego końca szabrownicy, matoły z rewolwerami, potem te przebrzydłe androidy i ksenomorf... Za dużo naraz. Ale udało mi się zebrać nieco złomu, zmontowałam kilka przydatnych gadżetów (choć tak naprawdę przez większość czasu targałam to wszystko w galotach i z koktajli Mołotowa czy "hałaśników" skorzystałam po raz pierwszy dopiero po kilku ładnych godzinach), zdobyłam też rewolwer i strzelbę, ale na tego czarnego sukinkota najlepszym narzędziem był miotacz ognia. Każde zwierzę boi się płomieni... gdyby jeszcze tak ochoczo nie wracało chętne na więcej smażenia.
Ktoś spytał, czy poleciłabym taką, tfu!, przygodę na Sewastopolu. Abstrahując od losu samej stacji, odpowiedź jest zależna bardzo mocno od tego, jak słowo "przygoda" rozumie pytający. Czy 17 godzin mozolnego pokonywania kolejnych korytarzy czując na plecach ciągłe zagrożenie brzmi fajnie? Nie mogę powiedzieć, by było nudno. Oj, nie. Ale ta piekielna doba powinna zaowocować równowartością kilkunastu rocznych pensji na moim koncie, panie prezesie! Słyszysz? Pazerna gnido?
A, zapomniałabym. Te moje śmierci nie zawsze były wynikiem niesamowitego pecha lub własnej głupoty. Trzykrotnie próbowałam wyłączyć stojące mi na drodze systemy, a siła wyższa zdecydowała, że nie mogę odejść od ściany. Tak po prostu. Mogę tylko stać i czekać na śmierć, bo przecież ten obrzydliwy stwór zawsze czai się gdzieś blisko. I gdzie tu sprawiedliwość?
Alien: Isolation to bardzo dobra gra. Prześliczna, klimatyczna, świetnie zoptymalizowana, wciągająca, odpowiednio dawkowana nie nudzi i oddaje sprawiedliwość temu uniwersum, które od dłuższego czasu nie mogło się doczekać porządnej gry. Od oceny 9/10 dzielą ją techniczne babole (nie zliczę ile razy gra wyskoczyła do pulpitu po wczytaniu zapisu, denerwowały mnie także wspomniane powyżej "blokady" klawiszy nie pozwalające wyjść z naściennych skrzynek do majstrowania obwodami, a raz nawet zablokowała mi się animacja płonącej Amandy i przez kilka ładnych minut latałem po Sewastopolu z rękami w ogniu) i efektowna, ale przesadzona pod względem wydarzeń "znowu się nie udało, a to pech" końcówka przygody. Tym niemniej zabawa przednia - polecam!