Serial Synowie Anarchii darzę szczególną sympatią, graniczącą z uwielbieniem, o czym zresztą stali czytelnicy Jaskini pewnie dobrze wiedzą. Stąd na kolejny projekt Kurta Suttera, człowieka stojącego za niesamowicie wysokim poziomem przygód kalifornijskiego gangu motocyklowego, czekałem bardzo konkretnie nakręcony. The Bastard Executioner zapowiadał się apetycznie – klimaty rodem z Bravehearta wydawały się całkiem nieźle pasować do stylu Suttera, specjalizującego się w niejednoznacznych postaciach, dramatycznych historiach i bezkompromisowej przemocy. Niestety, z tego wszystkiego w satysfakcjonującej ilości otrzymaliśmy jedynie ostatni ze składników.
Fabuła świeżej propozycji stacji FX przenosi nas do czternastoletniej Walii, której mieszkańcy od kilkudziesięciu lat żyją pod jarzmem angielskiego króla. Anglicy nie traktują swoich nowych rodaków równorzędnie, prowadząc rządy silnej ręki i nakładając horrendalne podatki na prosty lud. Walijczycy zaś, spośród których wielu pamięta jeszcze czasy niepodległości, buntują się przeciwko najeźdźcom, prowadząc dość skuteczną wojnę partyzancką.
Poniższy akapit zawiera informacje fabularne z pierwszych dwóch odcinków serialu, stanowiących wstęp fabularny do całej opowieści. Jeśli ktoś woli podejść do tytułu całkowicie na czysto, to radzę przeskoczyć ten fragment.
W takich właśnie opisanych powyżej niespokojnych czasach żyć przyszło Wilkinowi Brattle, dawnemu rycerzowi, który postanowił porzucić wypełnione przemocą życie i został farmerem w jednej z walijskich wiosek. Los ma jednak wobec niego inne plany – Wilkin i kilku innych wioskowych wojowników atakują poborcę podatkowego, czym ściągają na siebie gniew okolicznego władcy. Ten postanawia rozprawić się z problemem praktycznie, mordując wszystkich mieszkańców wioski z dokładnością do najmniejszego płodu. Tyle, że Wilkina i innych wojów w pobliżu akurat wtedy nie ma. Kiedy więc były rycerz wraca do domu i odkrywa, że domu już nie ma, a jego ciężarna żona leży martwa na olbrzymim stosie ciał, razem ze swoimi towarzyszami postanawiają zemścić się na wszystkich odpowiedzialnych za masakrę. Kilkadziesiąt trupów i kilka zwrotów akcji później Wilkin trafia na zamek skrywający oprawców, gdzie podszywa się pod kata i stara się poznać nazwiska tych, których musi spotkać słuszna kara.
Historia jest dość sztampową opowieścią o zemście nakrapianą kilkoma pobocznymi wątkami skupiającymi się głównie na pokazaniu, jak to czternastowieczne Walia i Anglia były miejscami brutalnymi, przeżartymi korupcją i ogólnie niezbyt przyjemnymi do życia, zwłaszcza dla rodowitych Walijczyków. Jest też szczypta wątków mistyczno-religijno-paranormalnych, które kompletnie nie pasują do całej reszty i serial spokojnie mógłby się bez nich obyć – a już na pewno bez wielkiego ujawnienia jeszcze większej tajemnicy w końcówce, która to sili się na sensacje rodem z Kodu Da Vinci czy Assassin’s Creed (z czasów, gdy jeszcze wierzyliśmy, ze Ubisoftowa seria do czegoś zmierza).
Prawdziwym problemem serialu jest jednak coś innego – cierpi on na poważny niedobór interesujących bohaterów, przez który każdy kolejny odcinek oglądałem z graniczącą ze znudzeniem obojętnością. Czekałem, aż w końcu coś zaskoczy, kogoś polubię, w końcu Sons of Anarchy też potrzebowało kilku epizodów, żeby mnie wciągnąć. Czekałem, czekałem, czekałem... i doczekałem. Końca sezonu. Z całej niemałej obsady jakiekolwiek przejawy osobowości wykazuje tylko jedną postać – grany przez Stephena Moyera Milus Corbett, szambelan na zamku, w którym swą zemstę planuje główny bohater. Milus to postać przebiegła i brutalna, skutecznie manipulująca wszystkimi dookoła. Pełni on rolę głównego serialowego antagonisty, ma jednak na tyle charyzmy i wdzięku, że to właśnie jemu od pewnego momentu zacząłem kibicować. Wcielający się w głównego bohatera Lee Jones wypada na tym tle blado – głównie dlatego, że jego charakter można zamknąć w określeniu „prawy, lecz żądny zemsty”. Ciężko powiedzieć o nim cokolwiek ponad to. Jeszcze gorzej wypada Flora Spencer-Longhurst, której baronowa, będąca główną kobiecą bohaterką „Bękarta”, jest do znudzenia dobra i prawa. Miłym akcentem w obsadzie jest natomiast obecność aktorów z Sonsów – Sutter ponownie dał samemu sobie dość oryginalną rolę, Katey Sagal robi za uzdrowicielko-mistyczkę i wypada w swej roli beznadziejnie, a Timothy v. Murphy popisuje się na ekranie jako wojowniczy ksiądz ninja. Kompanionów głównego bohatera czy innych postaci pobocznych nawet nie potrafię wymienić z imienia, tak mało mieli w sobie charyzmy i ciekawego charakteru. Na tle Jaxa, Tiga, Opiego, Chibsa czy Clay’a – jest gorzej niż marnie.
Usatysfakcjonowani powinni być natomiast fani krwi i brutalności. W swoim zwyczaju, Sutter sporo uwagi poświęcił temu, by wszelkie sceny zabijania czy tortur (a że kat, oprócz ścinania głów, zajmuje się właśnie torturowaniem, to jest ich sporo) wyglądały możliwie odpychająca. Wprawdzie tu i ówdzie widać, że reżysera ograniczał budżet, którego lwią część musiano zresztą poświęcić na średniowieczne scenografie, ale zdarza się to na tyle rzadko, by nie psuć iluzji wykreowanego świata. Szkoda tylko, że brutalność ta niekoniecznie ma swoje uzasadnienie fabularne – często służy jedynie zszokowaniu widza. Cała fabuła zresztą boryka się z licznymi problemami – oprócz wspomnianych już wcześniej bezpłciowych postaci i niepasującego do reszty wątku paranormalnego, problemem jest też przewidywalność. Rzadko kiedy cokolwiek na ekranie wywołuje większe zaskoczenie odbiorcy. Mam też wrażenie, że twórcy chcieli wybić się na kontrowersji i stąd, oprócz krwistych scen, bardzo agresywnie i negatywnie przedstawiono Kościół. Nie mam nic przeciwko krytyki tej instytucji, zwłaszcza że ma ona swoje za uszami jeśli chodzi o średniowiecze, ale tutaj duchowni wypadają wręcz groteskowo. No i bezpłciowo, ale to akurat problem prawie wszystkich bohaterów.
Oczekiwałem po The Bastard Executioner kolejnej wybitnej produkcji, na której każdy kolejny odcinek wyczekiwałbym z niecierpliwością, po obejrzeniu zaś dyskutowałbym z podobnymi sobie fanami o wydarzeniach z ostatniego epizodu. Zamiast tego dostałem tytuł najzwyczajniej w świecie nudny, który potencjał tkwiący w ciekawym i rzadko eksploatowanym okresie historycznym zabił bezpłciowymi bohaterami, całkowicie zbędnym wątkiem fantastycznym i sztampową fabułą. Nie jest to produkcja tragiczna, da się ją obejrzeć bez zgrzytania zębami, ale w porównaniu do oczekiwań i poprzednich dokonań Kurta Suttera, „Bękarta” nie da się określić inaczej niż mianem rozczarowania. A że na co jak na co, ale na niedobór naprawdę świetnych produkcji telewizyjnych ostatnimi czasy narzekać nie można, na takiego średniaka najzwyczajniej w świecie szkoda czasu. Co zresztą stwierdziła też chyba zgromadzona przed telewizorami widownia, gdyż serial ze względu na niską oglądalność nie otrzymał zamówienia na drugi sezon i ciągu dalszego już nie zobaczymy.