Deadpool, Batman v Superman, Wojna Bohaterów, Legion Samobójców, Doctor Strange – w roku 2016 otrzymaliśmy albo jeszcze otrzymamy naprawdę sporo mocnych bądź głośnych filmów superbohaterskich. Pośród tego wszystkiego nieco na uboczu znalazł się dziewiąty już (licząc „solówki” Wolverine’a oraz Deadpoola) film o mutantach, który nie dość, że był częścią wyjątkowo nierównej i przez to niepewnej serii, to do tego w najnowszym odcinku znacząco ograniczono rolę głównej gwiazdy całego X-cyklu, Hugh „I’m Wolverine” Jackmana. X-Men: Apocalypse udowadnia jednak, że traktowanie go po macoszemu to błąd, gdyż spokojnie może stawać w szranki z innymi tegorocznymi hitami.
Zgodnie z planem twórców, w myśl którego każdy kolejny X-film licząc od Pierwszej klasy i Przeszłości, która nadejdzie rozgrywać ma się w kolejnej historycznej dekadzie, X-Men Apocalypse przenosi nas do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Tym razem umiejscowienie akcji w konkretnym okresie nie ma jednak tak dużego znaczenia jak wcześniej i nawiązań do rzeczywistych wydarzeń czy polityki jest tu niewiele. Znacznie ważniejszy jest sam fakt, że minęła dekada odkąd świat dowiedział się o istnieniu mutantów. Poszukiwany przez cały świat Magneto próbuje ułożyć sobie spokojne życie i nie wychylać się, idealizowana przez młodych mutantów Mystique podróżuje po świecie i ratuje pobratymców z różnorakich opresji, a Charles w swojej szkole wychowuje nowe pokolenie homo superior w myśl ideałów o koegzystencji z ludźmi. Sielanka się jednak kończy, gdy egipska sekta budzi do życia pradawnego, przepotężnego mutanta, który postanawia zafundować ludzkości tytułową apokalipsę i stworzyć lepszy świat dla lepszych istot.
Fabułę najnowszych X-Men definiuje przede wszystkim niespotykany we wcześniejszych, stosunkowo kameralnych, „odcinkach” rozmach. Po raz pierwszy w pełni pokazano potęgę, jaką dysponują niektórzy mutanci i to, z jaką łatwością są w stanie samodzielnie zagrozić całemu światu, gdy tylko mają zły dzień. Miasta ulegają destrukcji, świat jest rzucany na kolana, a sejsmografy szaleją, gdy mutanci toczą ze sobą starcia. Przepych dotyczy też liczby pierwszoligowych postaci, których jest rekordowo dużo. Do Magneto, Xaviera, Mystique, Beasta, Quicksilvera i Havoca dołączają nowe wersje starych twarzy – Cyclops, Jean Grey, Nightcrawler, Angel, Psylocke, Storm. Mimo tak dużej obsady udało się każdej postaci zapewnić wystarczającą liczbę scen, by zdołała zaprezentować swój charakter, popisać się umiejętnościami i mieć swoje chwile chwały. Minimalnie cierpi na tym pierwsza część filmu, gdy co chwilę skaczemy po różnych postaciach i częściach globu, ale na szczęście wątki zaczynają się ze sobą zazębiać, nim zaczyna to przeszkadzać. Fabuła nie jest najwyższych lotów, większych zaskoczeń w niej brakuje, ale na kilka dramatycznych scen i rozwinięcie wybranych postaci miejsce się znalazło. Prócz tego jedynie bądź aż spełnia swoje zadanie dania solidnego pretekstu do bardzo widowiskowej, superbohaterskiej rozwałki.
Rozwałka ta przez większość czasu trzyma wysoki poziom, ale niestety w kilku momentach jakość efektów specjalnych wyraźnie się obniża – a to miecz Psylocke wygląda jak żywcem wyciągnięty z któregoś z najstarszych epizodów Gwiezdnych Wojen, a to jakaś scena destrukcji razi tandetnym wykorzystaniem komputerów. Na przeciwnym biegunie są jednak momenty świetne. Pamiętacie scenę z Quicksilverem z Przeszłości, która nadejdzie, w trakcie której ze słuchawkami na uszach dawał pokaz swojej nadnaturalnej szybkości, kradnąc przy tym cały film? No więc tutaj młodziak dostał jeszcze więcej okazji do równie udanych popisów, z czego jedna, wyjątkowo długa sekwencja, znowu okazała się najlepszym fragmentem całego filmu. Doskonały występ gościnny zaliczył też Wolverine, którego obecność niepotrzebnie zdradzono w jednym ze zwiastunów, gdyż mogłaby to być naprawdę przyjemna niespodzianka. Tak jak byłem zmęczony robieniem z niego epicentrum prawie wszystkich X-filmów, tak tutaj pokazano, że z postaci można jeszcze wykrzesać coś sensownego i trzeci Wolverine jawi mi się teraz w znacznie jaśniejszych barwach. Jest wreszcie świetny finał, który pozwala wszystkim postaciom się popisać i imponuje wspomnianą już przeze mnie skalą, spokojnie przebijającą wydarzenia ukazywane na ekranach w poprzednich filmach z serii.
W Przeszłości, która nadejdzie mutanci dokonali zmiany linii czasowej, efektem czego powstały dwie niezależne od siebie rzeczywistości. I wielkie skonfundowanie widzów, którzy przez to nie są pewni jak wygląda chronologia serii i przykładowo jak ma się Apocalypse do Ostatniego Bastionu. Dlatego przygotowałem małą ściągę, co i jak. Oryginalna linia czasowa wygląda tak: 1. Część X-Men Geneza: Wolverine, która dzieje się przed latami siedemdziesiątymi 2. X-Men: Pierwsza Klasa 3. Pozostała część X-Men Geneza: Wolverine 4. X-Men 5. X-Men 2 6. X-Men: Ostatni Bastion 7. The Wolverine 8. Fragmenty dziejące się w dystopijnym świecie w X-Men: Przeszłość, która nadejdzie W tym ostatnim filmie zmieniono linię czasoprzestrzenną, efektem czego część filmów została wymazana i powstała nowa, „dziewicza” rzeczywistość, w której rozgrywają się aktualne i przyszłe X-filmy (a w której można zignorować większość głupot wymyślonych w najgorszych odcinkach sagi). Nowa, aktualna linia czasowa wygląda tak: 1. Część X-Men Geneza: Wolverine, która dzieje się przed latami siedemdziesiątymi 2. X-Men: Pierwsza Klasa 3. Fragmenty dziejące się w przeszłości w X-Men: Przeszłość, która nadejdzie 4. X-Men: Apocalypse 5. Kolejne filmy o X-Men oraz prawdopodobnie Deadpool 6. Kilka ostatnich minut X-Men: Przeszłość, która nadejdzie |
Jeśli chodzi o postacie, to jak wspomniałem, Quicksilver Evana Petersa znowu skradł dla siebie cały film. Jego postać nieco rozwinięto – dalej jest pewnym siebie i zabawnym kolesiem, ale pod tym płaszczykiem co jakiś czas dostrzec można nieco powagi. Magneto w wykonaniu Michaela Fassbendera to raz jeszcze aktorska pierwsza liga i oglądanie rozterek tego antybohatera wypada tak dobrze jak w dwóch poprzednich odsłonach serii, w których występował. Reżyser miał ciekawy pomysł na graną przez Jennifer Lawrence Mystique i dał jej rolę idealizowanej bohaterki, którą ta się w ogóle nie czuła. Najgorzej z czwórki starych gwiazd wypadł James McAvoy - po bardzo ciekawych wcześniejszych wystąpieniach tutaj wypadł dość bezpłciowo. Nowa gwardia mutantów aktorsko aż tak bardzo nie błyszczała, gdyż scenariusz raczej skupiał się na przedstawieniu tych postaci niż pokazaniu ich rozwoju. Ale przynajmniej każdy może przekonać się, że kiedy Sophie Turner nie musi grać wiecznie nieudolnej Sansy Stark, to nagle oglądanie jej na ekranie przestaje być tak męczące. Trochę mi tylko szkoda, że znowu dostałem raczej nijakiego Cyclopsa zamiast jego wersji z komiksów z ostatnich kilku lat - genialnego taktyka mającego tak duże cohones, że nawet Wolverine wygląda przy nim na milusiego harcerzyka. No ale jeszcze nic straconego, zwłaszcza że w filmie robi za totalnego żółtodzioba i potencjał na rozwój nadal jest. Spalony został natomiast En Sabah Nur (nie wiem dlaczego w napisach wiecznie zapisywany jako En Saba Nur). Już pal licho, że w porównaniu do komiksowego oryginału straszne z niego chucherko, mimo wszystko jego wygląd potrafił budzić respekt, a i siłę miał odpowiednia, by było z niego godne zagrożenie. Ale charakter tej postaci to niestety poziom najsłabszych złoczyńców z Marvel Cinematic Universe – takie klasyczne „jestem zły, bo tak. A świat zniszczę, bo co ja mam innego do roboty”.
Najgorzej w filmie wypadają sceny, które dzieją się w Polsce. Tak, dobrze czytacie – pewien wycinek X-Men: Apocalypse rozgrywa się w kraju nad Wisłą. Niestety, przy castingu się specjalnie nie postarano i znakomita większość naszych rzekomych rodaków wypowiada się dokładnie tak, jak można by się spodziewać prosząc jakiegoś zagranicznego turystę o zaprezentowanie kilku zdań w naszym ojczystym językiem. Niezamierzenie komiczny aspekt mają przez to sceny, które w domyśle powinny być śmiertelnie poważne.
Nie spodziewałem się po X-Men Apocalypse cudów, zwłaszcza że raptem dwa tygodnie temu oglądałem Wojnę Bohaterów i wciąż miałem w pamięci tamten, wyjątkowo udany moim zdaniem obraz. Tymczasem dziewiąty odcinek sagi o homo superior okazał się bardzo pozytywnym zaskoczeniem. To pełen rozmachu, akcji i przyjemnego humoru klasyczny film superbohaterski, który nie próbuje rewolucjonizować gatunku przez usilne epatowanie powagą i mrokiem jak Batman v Superman czy kombinować z konwencją jak kolejne odcinki Marvel Cinematic Universe. Zamiast tego stawia na sprawdzone rozwiązania i ich jak najlepszą realizację. Na dostarczenie skondensowanej porcji rozrywki bez większych ambicji. Do perfekcji sporo zabrakło, ale jest dość dobrze, by był to od dziś mój ulubiony obok Pierwszej klasy film o mutantach. I jeden z najlepszych filmów superhero tego roku.