Po okresie wakacyjnej przerwy wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment premiery siódmego sezonu serialu z niepokornym, aspołecznym, cynicznym i genialnym zarazem, doktorem medycyny w roli głównej. Na początku kolejnej serii pytanie podstawowe brzmi – czy House się zmieni?
Kilka dni temu skończyłam pisać dzieło, dzięki któremu mam nadzieję zdobyć wyższe wykształcenie. Na finiszu nie było fanfar, nie poleciało konfetii, do pokoju nie wtoczyła się armia superprzystojnych i megainteligentnych facetów skandujących moje imię. Właściwie nie zmieniło się nic poza tym, że skończyłam i do następnego spotkania z guru nie muszę już nic dopisywać, uzupełniać i poprawiać. W takich chwilach jedni oddają się ulubionym rozrywkom, inni usiłują odbudować nadszarpnięte więzi rodzinne lub nowo rozpocząć życie towarzyskie, jeszcze inni idą się upić (szczęściem) albo dają się ponieść szaleństwu. Ja wybrałam ostatni wariant i postanowiłam wreszcie... posprzątać.
Najnowszy film Christophera Nolana (Mroczny rycerz, Prestiż, Bezsenność, Memento) obejrzałam zaledwie w kilka dni po premierze. Gotowa na wszystko, zasiadłam w wygodnym fotelu jednego z warszawskich multipleksów. Dokładnie 148 minut później wyszłam z kina dosłownie oczarowana. Blisko trzy godziny spędzone w tłumie widzów minęły niepostrzeżenie, zupełnie jakbym siedząc w sali kinowej sama pogrążyła się w surrealistycznym śnie. Po raz pierwszy od bardzo dawna podczas oglądania napisów końcowych towarzyszyło mi uczucie, że oto skończył się naprawdę dobry film: zmuszający do myślenia, trzymający w napięciu, niebanalny i dobrze zagrany. Po raz pierwszy od dłuższego czasu naprawdę żałowałam, że to już koniec i że na następne oczarowanie ze strony amerykańskiego przemysłu filmowego przyjdzie mi pewnie trochę poczekać. Przez kilka dni po projekcji delektowałam się genialną muzyką Hansa Zimmera i wracałam myślami do wszystkich trzymających w napięciu scen, porywających pomysłów i atmosfery, która bez reszty mnie wciągnęła.
Ostatnio dość dużo piszę - głównie dlatego, że muszę. Znacznie rzadziej - dlatego, że mam na to ochotę... Codziennie, z konieczności, od świtu do zmierzchuu wypluwam z siebie masowo kolejne litery, wyrazy, zdania, wartościowe tezy, przemyślenia, wnioski i przewidywania, które mój promotor być może uzna za "możliwe do zaakceptowania". Jak to jednak zazwyczaj bywa "być może" i "na pewno" dzieli dość duża przepaść. Jest to przestrzeń niepokojąca i trudna do zaakceptowania, z którą jakoś muszę sobie poradzić. Czasu coraz mniej, kurczy się bo przecież piję, jem, czytam, oglądam i gram. Na szczęście, jak powszechnie wiadomo, każdą nawet największą przepaść można pokonać. Problematyczne okazuje się natomiast wybranie właściwej metody...
Do tworzenia pierwszego wpisu, na moim gameplay'owym blogu zasiadłam z przekonaniem, że doskonale wiem o czym chcę pisać, w jakiej formie pragnę podzielić się swoimi zainteresowaniami i jak zamierzam oczarować czytelnika. Przed ekranem laptopa usiadłam z wcześniej nakreślonym w umyśle planem działania. Wszystko wydawało mi się takie oczywiste: wystarczy dobry temat, przemyślana konstrukcja, odrobina humoru, szczypta fachowości i sukces gotowy. Mój naprędce sklecony plan, który zawisł nad stosem pomysłów na drugi, trzeci i enty wpis, zawierał w sobie multum ważnych i koniecznych punktów programu: zainteresować, rozśmieszyć, oczarować, rozkochać, powalić na kolana i przyprawić o szybsze bicie serca. Wszystko w idealnym porządku, w ściśle określonej kolejności. Wtedy właśnie, z przerażeniem odkryłam, że mój umysł, choć przecież świadom niedoskonałości swej właścicielki, stworzył plan całkowicie niekompletny. Z nieznanych mi przyczyn zapomniał uwzględnić w nim scenariusza: zanudzić, zniesmaczyć, narazić się na śmieszność, pomylić, zbytnio uprościć i nadmiernie skomplikować. Tym samym okazało się, że ja - zadeklarowana pasjonatka internetu, o pisaniu bloga wiem tak naprawdę bardzo niewiele...