Crossover, który określa się mianem matki tego typu wydarzeń oraz mały wycinek olbrzymiego runu Dana Jurgensa w Thorze to komiksy, które opiszę w dzisiejszym "odcinku" cyklu.
Przyznam bez bicia, że po Maleficent obiecywałem sobie naprawdę wiele. Nie śledziłem losów filmu w czasie produkcji, nie wyczekiwałem z wypiekami na twarzy kolejnych materiałów z planu. Obejrzałem za to kilkukrotnie zwiastun puszczany przed innymi seansami kinowymi. I to wystarczyło, by mnie nakręcić. Miało być mrocznie i baśniowo, epicko, nieszablonowo i wyjątkowo. A jak było? Całkiem nieźle, choć mogło być lepiej.
Początkowy szał na punkcie crowdfundingu nieco ostatnimi czasy opadł. Porażka konsoli Ouya, liczne oszustwa i nie do końca zadowalający poziom niektórych gier sprawiły, że ludzie w końcu zrozumieli, że kupują kota w worku i wcale nie musi się okazać, że kot ten faktycznie będzie tak cudownym i milusim stworzeniem jak mogliby chcieć. Czasem jednak to nie nabywcy, a organizatorzy kampanii crowdfundingowej wpadają w poważne tarapaty przez swoje pomysły. Sukces nie do końca przemyślanej kampanii reklamowej potrafi zamienić ich życie w prawdziwy koszmar.
Don’t Starve jest bardzo skutecznym nauczycielem. Nie powie Ci, co robisz źle, za to chętnie pokaże – zabijając i zmuszając do zabawy od nowa. Najważniejsze lekcje są dwie. Pierwsza brzmi tak, że wszystko może Cię zabić. Choćby był to kawałek mięsa w ekwipunku czy ścięte w złym momencie drzewo, może okazać się przyczyną zguby i utraty kilkudziesięciu godzin zabawy. Druga lekcja jest taka, że tak jak wszystko może cię zabić, tak również, odpowiednio wykorzystane, okazuje się wyjątkowo przydatne. I tyczy się to zarówno przedmiotów nieożywionych, jak i występujących w grze stworzonek. W niniejszym tekście postaram się przybliżyć Wam rasy, które, przy odpowiednim traktowaniu, mogą stać się wyjątkowo cennymi sojusznikami.
W 2000 roku Marvel stworzył nową linię komiksów, w której zaprezentował odświeżone wersje klasycznych bohaterów, dostosowane do dzisiejszych czasów i pozbawione wieloletniego bagażu komiksowych doświadczeń. Imprint nazwany „Ultimate” okazał się wielkim sukcesem.
Kiedy w styczniu oceniałem pierwszą połowę Agentów T.A.R.C.Z.Y., werdykt był dość brutalny – nuda, drewniane aktorstwo, tandetne efekty, brak dramaturgii i całkowicie zmarnowany potencjał. Zakończyłem jednak z pewną dozą optymizmu, bo serial zaczynał wtedy zaliczać tendencję zwyżkową. Teraz, po zakończeniu sezonu, muszę przyznać, że warto było się przemęczyć przez tragicznie słabe początki – pierwszy serial Marvela rozkręcił się konkretnie i ostatnie odcinki oglądałem już z prawdziwą przyjemnością.
Była już recenzja przedpremierowa i premierowa, czas na popremierową. Tym razem przeznaczoną dla tych, którzy film już widzieli, bo zamierzam sypnąć kilkoma spoilerami.
Z Czarnym Wilkiem, jednym z autorów Gameplay’a, nie zawsze było mi po drodze. Ja miałem coś do jego wpisu o nagiej Ellen Page, jemu też nie do końca podobało się wszystko co wychodziło ode mnie. Dlatego też tydzień temu, po otwarciu mojego maila, dosłownie zamarłem. W mojej skrzynce widniał mail od Czarnego Wilka właśnie! Okazało się, że zwraca się do mnie z nietypową, ale ważną prośbą.