Przyznam bez bicia, że po Maleficent obiecywałem sobie naprawdę wiele. Nie śledziłem losów filmu w czasie produkcji, nie wyczekiwałem z wypiekami na twarzy kolejnych materiałów z planu. Obejrzałem za to kilkukrotnie zwiastun puszczany przed innymi seansami kinowymi. I to wystarczyło, by mnie nakręcić. Miało być mrocznie i baśniowo, epicko, nieszablonowo i wyjątkowo. A jak było? Całkiem nieźle, choć mogło być lepiej.
Spodziewałem się, że nowa produkcja Disney’a będzie swoistą historią poboczną, zazębiającą się i wypełniającą luki klasycznej Śpiącej Królewny z 1959 roku. Scenarzyści pozwolili sobie jednak na pójście dalej i stworzyli alternatywną wersję klasycznej baśni. Zachowali przy tym szacunek dla oryginału, przede wszystkim w warstwie wizualnej – wszyscy bohaterowie są łudząco podobni do swych animowanych odpowiedników, zaś niektóre sceny, jak ta rzucania klątwy, zostały przeniesione do aktorskiej wersji niemalże w skali 1:1. Film właściwie można podzielić na trzy sekcje pod względem tego, jak odnosi się do oryginału. Pierwsza to taki origin Maleficent, ukazujący, jak stała się tym, kim się stała i dlaczego tak bardzo nie lubiła się z królem Stefanem. Fragmenty te rzucają dodatkowe światło na wydarzenia z oryginału, nie wykluczają się przy tym z nim. Wszystko to prowadzi do wspomnianej sceny rzucania klątwy, będącej niemal kalką oryginału. Po rzuceniu klątwy film zaś zaczyna wypływać na własne tory, opowiadając znaną wszystkim baśń na nowo. Nie zamierzam tutaj krytykować ani chwalić takiego podejścia, każdy musi odpowiedzieć sobie sam, czy jest to profanacja świętości czy mieszcząca się w jego własnych granicach akceptacji swoboda twórcza.
Zamierzam natomiast skrytykować samą historię, pomijając kwestie jej zgodności z oryginałem. To jest film o Maleficent i to jej poświęcono ogrom czasu, co jest zrozumiałe. Niestety, ucierpieli na tym właściwie wszyscy pozostali bohaterowie. Ci, którzy zaraz po Czarownicy mają najwięcej czasu antenowego, czyli kruk Diaval, król Stefan i Aurora, okazali się postaciami płaskimi, bez charakteru i nie przechodzący żadnego rozwoju charakteru. Ot, Diaval był po to, by Maleficent miała z kim gadać i się przekomarzać (a była tu genialna okazja na rozwinięcie jego wątku i splecenie go z Aurorą, którą zmarnowano), Stefan niby zatracał się w szaleństwie, ale pokazano to bez większego pazura, a Aurora… cóż, Aurora była od początku do końca urocza, miła i uśmiechnięta aż do bólu. I nie da się o jej charakterze powiedzieć kompletnie niczego więcej. Jeszcze gorzej wypadają postacie z dalszego planu – zwłaszcza ucierpiało się Księciu Filipowi, którego rola jest wręcz śmieszna. Podobnie trzy wróżki większość czasu tylko irytują, zaś matka Aurory… well, ona jedynie w filmie jest. Przez chwilę.
Brak rozwoju wszystkich postaci prócz głównej bohaterki wiąże się też z kolejną wadą filmu, jaką jest niesatysfakcjonujące zakończenie. Klimat filmu i rozwój wydarzeń dawały nadzieję na słodko-gorzki koniec, jakąś nauczkę, która pozwoliłaby postaciom zrozumieć swoje błędy. Zamiast tego wszystko skończyło się cukierkowym happy endem, przy którym zabrakło tylko wypowiedzianego przez narratorkę „i żyli długo i szczęśliwie”. Skoro już zdecydowano się zmienić oryginalną opowieść, wielka szkoda, że nie pokuszono się o bardziej niejednoznaczne zakończenie. Może wydanie DVD przyniesie jakiś alternatywny finał, bo ten wydaje mi się wciśnięty na siłę, by nie przerazić zanadto młodych widzów.
Chociaż aktorzy starali się jak mogli, by wycisnąć co się da ze swoich ról, to scenariusz nie dawał im polana wyjście ponad poprawność. Ale nawet gdyby dał, nie byli by w stanie wyjść z cienia Angeliny Jolie. Jej kreacja jest fenomenalna. Wypełniona dostojnością, majestatem, pełna siły, gracji i potęgi, z zewnątrz zimna jak lód i wyrachowano, skrywająca w sobie iskierkę dobra. W jednej sekundzie uśmiechnięta, w kolejnej diabolicznie zła. Jakoś nigdy nie potrafiłem zrozumieć wszechobecnych zachwytów nad kunsztem Jolie, dopiero Maleficent sprawiła, że zrozumiałem, jak wielką aktorką ona jest. Mogłaby cały film siedzieć na drzewie i za pomocą magii uprzykrzać życie wieśniakom, a oglądałoby się ją z przyjemnością.
Co się tyczy warstwy wizualnej, to spece od efektów specjalnych skutecznie ożywili baśniowy świat i jego fantastyczne stworzenia. „Knieja” zachwyca swoją tajemniczością i niezwykłością, kontrastując z ponurym i zwyczajnym królestwem Stefana. Ucztę dla oka stanowią sceny latające, dynamiczne i ukazujące wspaniały świat w całej okazałości. Również bitwy i sceny użycia magicznych mocy, a jest ich w filmie satysfakcjonująca liczba, stanowią bardzo przyjemny wizualnie element. Można natomiast odpuścić sobie 3D, które wnosi do oprawy bardzo niewiele. Przynajmniej można by było, gdyby znowu Disney nie skazał nas na brak wersji 2D z napisami.
Liczyłem, że Maleficent będzie wypełnionym magią doznaniem, które na czas seansu porwie mnie do swego świata i pozwoli mi poczuć się znowu jak dziecko. I choć momentami rzeczywiście było ku temu blisko, to jednak koniec końców miałkość postaci pobocznych sprowadzała mnie na ziemię, a cukierkowaty finał historii zaburzył nieco kreowany przez nową produkcję Disneya baśniowo-mroczny klimat. Koniec końców było tylko nieźle, momentami prawie wybitnie. „Prawie” niestety znowu zrobiło wielką różnicę.
Źródła grafik użytych w tekście: Oficjalna strona www
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija.