Godzilla - recenzja premierowa - fsm - 16 maja 2014

Godzilla - recenzja premierowa

Mogliście już przeczytać mocno przedpremierową recenzję Godzilli autorstwa bukinsa, ale on ma różne tajne prasowe przepustki, więc jego tekst się nie liczy :). Mój oczywiście się liczy, bo powstał na bazie pokazu dla ludożerki, który odbywał się wczoraj we wszystkich Imaksach. Okazji do nowego przywitania się z panem Godzillą nie mogłem przepuścić, a jednym z efektów przeżytego seansu jest ten tu oto tekst. Innym efektem jest (spoiler!) zadowolenie.


Kariera Garetha Edwardsa, reżysera Godzilli, to ciekawa, choć krótka historia. Zainspirowany przez Spielberga, Lucasa i Tarantino do zostania filmowcem, zaczynał od efektów specjalnych, następnie stworzył krótki metraż Factory Farmed, a na szersze wody wypłynął dzięki bardzo ciekawemu filmowi Monsters* (po naszemu Strefa X, gdybyście zapomnieli). Edwards wydał zaledwie 500 tysięcy dolarów na stworzenie swojego długometrażowego debiutu w kimacie s-f. Główne role grali znajomi, sposób kręcenia był partyzancki, a tłem dla tego skromnego kina drogi były pochodzące z kosmosu gigantyczne potwory siejące spustoszenie na obszarze granicy USA-Meksyk. Film zarobił sporo i spodobał się na tyle, że tłuści szefowie hollywoodzkich wytwórni od razu dali mu 160 milionów dolarów na wyreżyserowanie nowego otwarcia historii Godzilli. Gareth Edwards ewidentnie kocha wielkie kreatury, bo znowu mu się udało!

Godzilla AD 2014 to zupełnie inna produkcja od felernej, zmieniającej swój rozmiar, wyjątkowo grzecznej, obojnackiej Godzilli Emmericha. Nowy film jest zrobiony na poważnie, starając się pozostać (na tyle, na ile to możliwe) realistycznym, odpowiednio rajcuje i przy okazji oddaje hołd kreacjom wytwórni Toho (twórcy oryginalnej serii filmów o słynnym potworze współprpdukowali Godzillę i byli z finalnego efektu zadowoleni). Oczywiście nie jest to dzieło bez wad, ale jako rzetelna rozrywka sprawdza się bardzo dobrze.

Godzilla Edwardsa to w dużej mierze "origin story", nowe otwarcie prezentujące świeżą wizję króla potworów. I na dodatek na ujrzenie Godzilli w akcji (czy w ogóle "ujrzenie") trzeba sporo poczekać. Na ekranie najpierw pojawi się MUTO (u nas: GNOL - Gigantyczny Niezidentyfikowany Obiekt Lądowy**), ale czym on jest, co robi, czego chce i jak wygląda (swoją drogą - świetnie, bardzo podoba mi się projekt tej kreatury) nie napiszę. Warto przekonać się samemu. Samego Godzillę też wypada obejrzeć w akcji, bo żaden zwiastun nie oddaje sprawiedliwości temu, co dzieje się w drugiej połowie filmu. Tytułowy bohater został wykreowany rewelacyjnie, momentami wygląda jak facet w gumowym kostiumie i ma sto razy więcej osobowości***, niż się spodziewałem. Oklaski! I mimo tego, że pierwsza godzina jest w ogólnym rozrachunku dosyć ospała (kwestią nastawienia jest to, czy potraktujecie to jako wadę), to finał wynagradza wszystko z nawiązką. Encyklopedyczny przykład destrukcji z rozmachem. I nie będę tu opisywał fabuły, bo tą można z grubsza wydedukować na podstawie zwiastunów.

Bukins napisał o tym u siebie, a ja powtórzę - ludzkie postacie są takie sobie. "Głównym człowiekiem" jest Aaron Taylor-Johnson, najbardziej znany z Kick-Assa. Wygląda i zachowuje się jak dzielny młody żołnierz, ale trochę za dużo cierpienia maluje się na jego twarzy. Urocza Elizabeth Olsen niespecjalnie ma dużo do roboty i jej rola sprowadza się do zadośćuczynienia obowiązkowemu wątkowi rodzinnej rozłąki. Ken Watanabe zaś gra fanboja Godzilli i poza dwoma momentami, jego postać niespecjalnie się komukolwiek przydaje. Ale nie będe się tu specjalnie rozpisywał - obsada filmu to profesjonaliści i oglądanie ich w akcji zdecydowanie nie boli, choć najważniejszy jest tu pojedynek na wielką skalę, a nie jakieś malutkie ludziki.

Strona techniczna Godzilli oczywiście nie zawodzi - demolka jest totalna, pojawienie się potwora gwarantuje ciarki, a sekwencja ze skokiem HALO jest zaiste mistrzowska. Film oglądałem w Imaksie i całość prezentowała się godnie, mimo faktu, że 3D zostało dodane po konwersji. Zapewne tradycyjny seans jest tu rozsądniejszym wyborem, ale muszę napisać, że trójwymiar w Godzilli jest wielokrotnie lepszej jakości, niż słabiutkie konwersje filmów Marvela (taki Zimowy żołnierz, choć był super, miał skopaną i zupełnie nieprzydatną konwersję 3D). Alexandre Desplat sadzi bombastyczne motywy muzyczne jako tło dla akcji (cieszy też świetne użycie znanego z Odysei kosmicznej Requiem Ligetiego), zdjęcia są ładne, dźwięk soczysty, wszystko działa jak należy.

Przyznaję szczerze - więcej radochy w kinie zapewnił mi Pacific Rim, ale dzieło Del Toro jest dużo bardziej beztroskie i szalone, niż "gritty reboot" Godzilli. Tym niemniej po dwóch godzinach spędzonych z królem potworów wyszedłem z kina usatysfakcjonowany i mam wielką nadzieję, że wy też będziecie.


Znajdujące się pod zdjęciami rozwinięcia trzech gwiazdek, które znalazły się w tekście, mogą być potraktowane jako spoilery przez osoby, które nie chcą wiedzieć zbyt wiele o tym, co robiły stwory w filmie, więc uwaga :)

W tym filmie jest naprawdę dużo...
...otwartych w oszołomieniu
...ust :) [obrazki pobrane z imdb.com]

* bardzo przypominająca finał Monsters jest scena z godowymi zwyczajami wielkich potworów... niemal rozczulające

** film Edwardsa to jedyna produkcja, w której z wielką przyjemnością obserwowałem, jak zły MUTO pałaszuje głowicę nuklearną. Om nom nom!

*** krótka scenka, w której zmęczony Godzilla wzdycha jest absolutnie fantastyczna

fsm
16 maja 2014 - 18:23