Początkowy szał na punkcie crowdfundingu nieco ostatnimi czasy opadł. Porażka konsoli Ouya, liczne oszustwa i nie do końca zadowalający poziom niektórych gier sprawiły, że ludzie w końcu zrozumieli, że kupują kota w worku i wcale nie musi się okazać, że kot ten faktycznie będzie tak cudownym i milusim stworzeniem jak mogliby chcieć. Czasem jednak to nie nabywcy, a organizatorzy kampanii crowdfundingowej wpadają w poważne tarapaty przez swoje pomysły. Sukces nie do końca przemyślanej kampanii reklamowej potrafi zamienić ich życie w prawdziwy koszmar.
Jak stracić dom i pracę przez grę planszową
Ed Carter radził sobie w życiu całkiem nieźle. Miał i dom, i pracę, i hobby całkiem przyjemne, bo w wolnym czasie projektował cieszące się dużą sympatią gry planszowe. Pewnego dnia zamarzyło mu się wydanie edycji deluxe jednego z jego dzieł, planszówki Glory to Rome. Do tego celu, jak sobie wyliczył, potrzebne było 21 000 dolarów, które postanowił zdobyć za pośrednictwem serwisu Kickstarter. Jak się okazało, entuzjastów tego typu zabawy nie brakowało i zamiast 21, zdobył on ponad 70 tysięcy amerykańskich banknotów. Szybko jednak wielki sukces zmienił się w jego osobisty koszmar.
Wszystkim, którzy wsparli jego projekt, Carter obiecał darmową wysyłkę, o ile zgodzą się na odebranie paczki z któregoś z lokalnych sklepów z planszówkami. W ten sposób chciał nawiązać dobre relacje ze sprzedawcami i zaoszczędzić na sprzedaży swoich kolejnych produktów. Produkcja miała odbywać się w Chinach i wszystko układało się całkiem nieźle, dopóki nie pokłócił się ze swoim chińskim współpracownikiem i nie rozstał z azjatycką dziewczyną. Nie mając w pobliżu nikogo, kto mógłby w jego imieniu porozumieć się w obcym dla niego języku, popełnił pozornie drobny, ale katastrofalny w skutkach błąd – wysyłając paczki, nie umieścił na nich informacji, że jest to przesyłka delikatna. Efektem było zgniecenie i uszkodzenie setek egzemplarzy. Ponadto zaczęły go zjadać koszty przesyłki – o ile dystrybucja w Stanach wychodziła stosunkowo niedrogo, tak wysłanie towarów chociażby do Australii okazało się niezwykle kosztowne.
Stres odbił się na jego karierze. Niezadowoleni z osiąganych przez niego rezultatów pracodawcy, dokonując cięć budżetowych, pożegnali go ze stanowiska. Pozbawiony pensji, obarczony kosztami, w końcu przestał spłacać kredyt hipoteczny za swój dom w Bostonie, który w końcu stracił. Siedemdziesiąt tysięcy z kampanii okazało się być niewystarczające na pokrycie wszystkiego – jak sam szacował, rzeczywiście stworzenie i wysyłka wszystkich obiecanych produktów zamknęły się w kwocie 100-120 tysięcy dolarów.
Wysyłka się opóźniała, klienci byli coraz bardziej niezadowoleni. Carter musiał codziennie czytać maile od wściekłych nabywców, w całym tym zamieszaniu pominął też przy wysyłce cały jeden stan w USA, co dodatkowo wywoływało furię na jego skrzynce mailowej. Mimo to nie poddał się i w końcu rozesłał wszystkie obiecane egzemplarze. I jak sam twierdzi, zrobiłby to jeszcze raz, bo gra jest świetna. Recenzenci się w większości z nim zgadzają – wersja deluxe Glory to Rome faktycznie cieszy się pozytywnymi opiniami. Aktualnie Ed Carter znalazł nową pracę i stanął na nogi, ale co przeżył, to jego. Raczej nie skorzysta więcej z dobrodziejstw crowdfundingu.
Za dużo sandałów
Liczne nieprzyjemności spotkały również Johna Eadesa i Michaela Ferreriego, którym zamarzyło się stworzenie własnej fabryki sandałów w małym miasteczku w stanie Nowy Jork. Potrzebowali 12 000 $, tymczasem otrzymali ponad pięćdziesiąt tysięcy. Niestety, liczba zamówień okazała się dla małego przedsiębiorstwa przytłaczająca. Na ich drodze pojawiały się też kolejne problemy – stara maszyneria regularnie się psuła, dostawcy zwlekali z przywiezieniem materiałów do produkcji.
Chociaż twórcy kampanii regularnie informowali na swojej stronie internetowej, co się dzieje, cierpliwość klientów z każdym kolejnym miesiącem opóźnienia coraz bardziej się wyczerpywała. Chociaż koniec końców wszyscy otrzymali swoje obuwie, to niesmak pozostał – zarówno do stworzonej w bólach firmy, jak i do samego Kickstartera. Wprawdzie firma aktualnie radzi sobie całkiem nieźle, to nie da się ukryć, że jej stworzenie kosztowało więcej nerwów, niż to mogło być warte. John Eades, jak sam twierdzi, gdyby miał ponownie organizować tego rodzaju zbiórkę, to przede wszystkim ustaliłby maksymalną liczbę darczyńców, jacy mogliby wesprzeć projekt.
Opisane tu historie pokazują, że Kickstarter potrafi zajść za skórę obu stronom, nie tylko nabywcom. Te dwa projekty skończyły się względnie szczęśliwie, klienci w końcu weszli w posiadanie zamówionych przez siebie towarów, jest jednak cała gama kampanii, których założenia finalnie przerosły twórców i które nigdy nie doczekały się szczęśliwego końca.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.