Była już recenzja przedpremierowa i premierowa, czas na popremierową. Tym razem przeznaczoną dla tych, którzy film już widzieli, bo zamierzam sypnąć kilkoma spoilerami.
Przed seansem znacznie ograniczyłem sobie kontakt z filmami promocyjnymi – obejrzałem w zasadzie tylko pierwszy opublikowany w sieci materiał, prezentujący świetną scenę skoku HALO i dokładnie jeden pełnoprawny zwiastun. Dorzuciłem do tego dwie gameplay’owe recki i wystarczyło, by stworzyć sobie w głowie obraz poważnego i mrocznego monster movie. I niby to dostałem. Klimat był, mroku sporo było (dzięki Latającemu Potworowi Spaghetti za wersję 2D, bo większość scen była tak ciemna, że w 3D niewiele bym pewnie zdołał zobaczyć), po wyjściu z kina generalnie byłem bardzo zadowolony, z grubsza moje zdanie pokrywało się ze zdaniem gameplay’owej braci. Tylko, że im dłużej się zastanawiałem nad tym jak ugryźć ten tekst, tym więcej zauważałem drobiazgów, które nie do końca powinny były się znaleźć w tym filmie. Tylko nie zrozumcie mnie źle – nowy Godzilla jest naprawdę przyjemnym kinem rozrywkowym i warto go obejrzeć, wymieniane tu wady nie psuły specjalnie udanego widowiska. Ot, gdyby nie one, film po prostu byłby jeszcze lepszy.
Zacznijmy od najważniejszego, czyli samej Godzilli. Jego wygląd jest świetny – duże, masywne bydle, do tego mające kapitalny wyraz twarzy zwiastujący, że ktoś tu zaraz dostanie konkretny wpiernicz (swoją drogą, wydawał mi się on uderzająco podobny do miny Happy’ego z serialu Synowie Anarchii, który nawet gdy się uśmiecha wygląda jakby obmyślał najskuteczniejszą metodę pozbawienia wszystkich życia). I jak wszystkich uratowało, i jak smutno się zrobiło gdy pod koniec wydawało się, że padł… wait, what? To miał być możliwie realistyczny film o potworze, więc dlaczego, do licha, wykreowano go w taki sposób, że wzbudza sympatię? Rozumiem, że chodziło o wierność japońskiej klasyce, ale do licha, „Król potworów uratował miasto” w jednej z końcowych scen było absolutnie aklimatyczne. Zdecydowanie wolałbym, gdyby pokazano naszego potworka w nieco mniej korzystnym świetle – nie mówię od razu, żeby Gojira celowo siał chaos, akurat pokazanie, że stwory niespecjalnie przejmowały się pałętającymi im pod nogami ludzikami było bardzo fajne. Ale trochę więcej przypadkowych ofiar byłoby na miejscu – jakiś rozwalony lotniskowiec, trochę rozgniecionych żołnierzy czy coś. No i reakcje ludzi na końcu też mogłyby być sensowniejsze – kiedy kilkusetmetrowy, wydawałoby się martwy moloch nagle zaczyna się obok ciebie budzić, naturalną reakcją jest raczej spierniczanie gdzie pieprz rośnie a nie obserwowanie tegoż z radością i podziwem. Pod tym jednym, jedynym względem Godzilla z 1998 był lepszy.
Sceny walki między potworami wypadły świetnie. Natomiast do scen akcji, w których brali udział też ludzie mam już pewien zarzut. Chaos, błyskawiczne przeskakiwanie między różnymi ujęciami i ogólna nieczytelność – szczególnie odczuwalna w dwóch scenach, pierwszego ataku GNOLa oraz w pociągu w San Francisco. Ta pierwsza akcja mogła być jeszcze usprawiedliwiona tym, że nie chciano od razu pokazywać potwora w całej okazałości, ale przy drugiej wszystkie karty były już dawno wyłożone na stół, więc jedynym efektem były nieprzyjemne skojarzenia z Transformers Michaela Bay’a – tam też było ładnie, efektownie, dynamicznie i totalnie nieczytelnie.
O tym, że bohaterowie są jednowymiarowi i brakuje między nimi chemii, sporo powiedziano już przede mną. Nie wspomniano jednak, że jeśli przyjrzeć się bliżej wątkowi głównego bohatera, to wypada on… powiedzmy, że skoro film aspirował do miana realistycznego, to pod tym względem plan nie do końca został zrealizowany. Pozwolę sobie zacytować recenzję Kominka, któremu choć film nie spodobał się znacznie bardziej niż mi, to w tym konkretnym aspekcie ujął naturę problemu doskonale:
Mamy przypadkowo wplątanego w akcję syna głównego bohatera, który okazuje się żołnierzem. W trakcie całego filmu odbywa podróż życia z San Francisco do Tokio z Tokio do Honolulu z Honolulu do San Francisco. Korzysta w tej podróży z samolotów, helikopterów, lotniskowca, okrętu wojskowego, kolejki miejskiej, samochodu i pociągu. Z jakiegoś powodu jest jedynym człowiekiem, który zna się na bombach. Cały czas myśli o tym, jak uratować syna, nie tylko swojego, ale cudzego też, bo przecież zawsze musi się napatoczyć jakieś dziecko, które będzie nam krzyczało z każdego głośnika.
Dodałbym do tego jeszcze tylko, że trzy razy z rzędu jest jedynym ocalałym albo jednym z garstki, którym udaje się przeżyć spotkanie z potworem/ami. Trochę za dużo tutaj szczęśliwych zbiegów okoliczności jak na film, który chciałby być wiarygodnym.
No i w sumie tyle. Jak już mówiłem, nowy Godzilla nie jest filmem złym, na seansie bawiłem się świetnie. Problem tylko w tym, że nieco minął się z aspiracjami – chciał być filmem poważnym, mrocznym i możliwie realistycznym, a okazał się „zaledwie” solidnym blockbusterem, pełnym dość standardowych dla tego rodzaju produkcji wad. Obejrzeć w każdym razie warto, tylko oczekiwania mimo wszystko lepiej sobie nieco utemperować.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija