„Czy Prometeusz jest w stanie zahipnotyzować widza i przenieść go do „swojej” rzeczywistości? Czy należy dawać wiarę współczesnym krytykom, którzy nie przyjęli go zbyt ciepło?” – takie pytania zadawałem sobie kilka dni temu. Dziś znam odpowiedź. Prometeusz to dobre kino, które z pewnością przypadnie do gustu fanom Obcego. Ale nie brak mu wad. Trudno nie odnieść wrażenia, że Ridley Scott wpadł w pułapkę nowoczesności. Zapraszam na recenzję BEZ SPOJLERÓW.
Pozostało zaledwie kilka dni do polskiej premiery najnowszego filmu Ridleya Scotta. Aby jak najlepiej przygotować się na tę okazję, obejrzałem pierwszą część sagi o Ellen Ripley i zabójczych ksenomorfach… po raz ósmy w moim życiu. Nie mam wątpliwości – Obcy jest filmem doskonałym, niedoścignionym przez wiele współczesnych superprodukcji. Co takiego czyni go wyjątkowym?
Resnickowi oberwało się ode mnie za „Starship: Bunt”, ale ma on też zdecydowanie ciekawsze pozycje na koncie. Dobrze, że tego autora poznałam najpierw od tej lepszej strony. Zbiór opowiadań pt. „Kirinyaga” ukazał się kilkanaście lat temu (i z tego co wiem, nie było wznowienia), ale myślę, że warto go przypomnieć.
XXII wiek. Grupa Kikuju postanawia opuścić zbyt zeuropeizowaną ich zdaniem Kenię i stworzyć utopię na planetoidzie o nazwie Kirinyaga. Głównym bohaterem jest Koriba, człowiek wykształcony na zagranicznych uniwersytetach, obyty w świecie, który jednak odrzuca cywilizację.
Na początku nawet się ucieszyłem. Jak to powiedział jakiś mój znajomy, Dicka w kinie i tak jest zawsze za mało. Dlatego wiadomość o tym, że cwaniaczki z Holyłudu robią voo doo celem ożywienia kolejnego klasyka S-F, przyjąłem nawet z umiarkowanym entuzjazmem. Nie zagłębiałem się specjalnie w temat i dzięki temu żyłem w błogiej nieświadomości. Aż tu nagle, widzę Ci ja to... coś.
Colin Farrel? Poważnie? Do roli, którą w oryginale odgrywał nie kto inny tylko Arnold "Gubernator" Schwarzenegger jakiś geniusz postanowił zatrudnić Colina "Bzykałem Bachledę" Farrela? Tego wymoczka, który na twarzy zawsze ma grymas sugerujący problemy z perystaltyką jelit? Zaniepokojony zacząłem rozglądać się za innymi rewelacjami na temat filmu. I wiecie co? Dalej jest gorzej.
FTL (skrót od Faster Than Light) to kosmiczne roguelike opowiadające o samotnym statku próbującym uciec przed olbrzymią wojenną armadą. Dla mnie to jedna z najbardziej wyczekiwanych gier niezależnych i dlatego chciałbym Wam przybliżyć ten projekt.
Wersja demonstracyjna trzeciej części kosmicznej opery od Bioware jest już od kilku dni dostępna, a w sieci rozgorzała dyskusja – czy to nadal RPG, czy już tylko klon Gears of War? I dlaczego grafika jest taka sama jak w dwójce? To pewnie wina głupich konsol spowalniających rozwój gier! Po co komu multiplayer? Kiedyś gry były lepsze!
Postanowiłem to wszystko sprawdzić. Moje przemyślenia znajdziecie poniżej.
„Rozgwiazda” to debiutancka powieść Petera Wattsa i pierwszy tom trylogii ryfterów. Jak się dowiadujemy ze wstępu (napisanego specjalnie dla polskich czytelników) to powieść, której nie chciano wydać w Niemczech i Rosji, ponieważ była… zbyt mroczna. To już brzmi nieźle, ale czy w porównaniu ze „Ślepowidzeniem” nie wypadnie blado?
"Pełnomatrażowy film, proszę! Ach, możesz wydać kasę na 3D jeśli chcesz, nie mam nic przeciwko. Zapłacę." Minęło kilka księżyców, od kiedy trafiłem na warty Waszej (i mojej) uwagi krótkometrażowy filmik. Ale czas oczekiwania został wynagrodzony czymś naprawdę dobrym. "Wow, to jest lepsze niż Transformers 3". Archetype trwa siedem minut, z czego dwie to napisy końcowe. Historia jest ciekawa, aktorstwo wysokiej próby, a strona wizualna... ach, naprawdę, NAPRAWDĘ absolutnie czadowa. Twórca nazywa się Aaron Sims, a to jest oficjalna strona projektu. "Byłby z tego zajebisty film pełnometrażowy!". A te teksty napisane powyżej kursywą, to komentarze z YouTube'a. Zgadzam się z nimi. A Wy?
Mój stosunek do space opery jest dość letni - jak coś mi wpadnie w ręce to przeczytam, jak nie, to jakoś specjalnie nie szukam. Ostatnio nawinął mi się „Starship: Bunt” Mike’a Resnicka. Przeczytałam już kilka powieści tego autora, podobały mi się, więc bez obaw sięgnęłam po tę, optymistycznie licząc na co najmniej niezłą rozrywkę.
Od kiedy pamiętam zawsze byłem fanem fantasy. Z czasem moje zainteresowania przesunęły się bardziej w kierunku science-fiction, ale od kiedy zacząłem czytać sagę Pieśni i lodu Martina, powróciło moje uwielbienie dla tamtych klimatów. Dodatkowo od czasu do czasu odczuwam chęć przeczytania czy obejrzenia „czegoś skośnookiego” (ostatnio za sprawą wpisów Pity na swoim blogu). Zastanawiając się, która stylistyka jest mi bliższa, przypomniałem sobie o rewelacyjnym filmiku porównującym w krzywym zwierciadle mangowców i fantastów…