Nie jest łatwo, będąc graczem, zainteresować swoją drugą połówkę wirtualną rozrywką. Z reguły zaczyna się od Wii Sports, Just Dance i innych podobnych zabawek, by zarzucić haczyk i skłonić wybrankę do kluczowego pytania „a co tam jeszcze ciekawego masz na konsoli?”. Tutaj jednak zaczynają się schody, bo produkcji przystępnych, które jednocześnie nie będą prostackie, a i dadzą możliwość zabawy w parach na wspólnym ekranie jest niewiele.
Większość darmówek przykuwa naszą uwagę ciekawym pomysłem na rozgrywkę lub przyjemną dla oka stylistyką, a potem brutalnie uderza nas w twarz ograniczeniami i mikropłatnościami. Czasem jednak trafi się gra, którą można odpalić i zapomnieć o bożym świecie, nie wydając na nią złamanego grosza. Żadnych zasad, żadnych ograniczeń – po prostu czysta akcja i żywiołowa rywalizacja w tradycyjnym wydaniu, gdzie nikt nie przejmuje się takimi błahostkami jak realizm, a przerysowane strzelaniny i wybuchy są na porządku dziennym. Jeśli czujecie, że to coś dla was, warto zainteresować się Double Action: Boogaloo.
Premiera Killzone na PlayStation 2 w 2004 roku była sporym wydarzeniem. Bańkę oczekiwań wydawca rozdmuchał bardzo mocno, co później niekoniecznie wyszło na dobre całej produkcji. Mimo wad, dzieło Guerrilla Games okazało się jednak całkiem solidnym tytułem, który potrafił pożreć sporo wolnego czasu. W pochłanianiu kolejnych godzin szczególnie skuteczny okazał się tryb multiplayer, pozwalający na rozgrywkę przez sieć oraz całkiem efektowne potyczki na podzielonym ekranie.
Tryb wieloosobowy w serii Call of Duty zawsze stanowił wartość szczególną, dlatego bardzo ciężko było się w końcu ogarnąć i napisać coś sensownego. O Ile kampanie bardzo szybko można ocenić (oddzielna recenzja tutaj) o tyle zabawę w sieci trzeba poznać bardzo dobrze i przede wszystkim spędzić w niej mnóstwo, naprawdę mnóstwo godzin. Tak też zrobiłem i wiem, że Multiplayer w Call of Duty już nigdy nie będzie taki sam.
Nie odkryje Ameryki pisząc, że to zaraz po Modern Warfare najbardziej „brutalna” zmiana rozgrywki online. Studio Sledgehammer Games zapoczątkowało coś, co chyba już bardzo trudno będzie cofnąć. Jak wypadł debiut 3-letniej produkcji w trybie dla wielu graczy? Zapraszam na recenzję!
Zawsze w zapasie mam jakieś gry stawiające tylko na multiplayer. Stanowią one dla mnie odskocznię od eksploracji wielkich, wirtualnych światów pełnych magicznych smoków. Też często zdarza się, że nie mam czasu na dłuższe posiedzenia z RPG typu Dark Souls czy innym Wiedźminem. Ostatnio jednak zabrakło mi takich tytułów, od kiedy skończyłem maniakalnie rozgrywać kolejne mecze w League of Legends. Zachęcony przez kolegów, sięgnąłem po nowego Counter-Strike’a o podtytule Global Offensive. I to było to, czego szukałem. Odpaliłem i… teraz ciężko mi się od niego odessać, by znaleźć czas na cokolwiek innego. Ale wpierw wytłumaczę Wam w pięciu punktach, co tak bardzo przyciągnęło mnie do grania w te diabelstwo.
Jeżeli jesteście graczami i chociaż raz odpaliliście tytuł multiplayer, niemalże na pewno spotkaliście się z jakimś odłamem kretynizmu w internecie. Trolle: flamerzy, „dzieci”, grieferzy, czyli ludzie uprzykrzający rozgrywkę innym. Nie do końca na poważnie, ale też nie do końca żartem: czemu to robią i jak sobie najlepiej z nimi radzić?
Kolejne fale żywych trupów niemalże codziennie zalewają nas na łamach serwisu Steam. Nowych gier traktujących o zombie jest od groma, a my wciąż czekamy na następne, czy to większe produkcje, czy te niezależne. Moją uwagę przykuł ostatnio darmowy tytuł, który nawiedził internetowy sklep Valve w tegoroczne Halloween. No More Room In Hell – czyli darmowa perełka Steam Greenlight.
Ludzie i ludziska. Proszę ja Was bardzo, abyście nie odwracali wzroku. Na suficie nie ma nic ciekawego. Nie chowajcie się, nie ma sensu. I nie wskazujcie paluchami ani łokciami jeden na drugiego, to nie przystoi doświadczonym graczom. Przyznajcie się proszę, że Wy również poddajecie się czasem emocjom, zwłaszcza takim, po których wasz dobry humor nagle gdzieś ulatuje. Proszę, spójrzcie mi prosto w tekściora i żalcie się jak na spowiedzi. Weźcie to odważnie na klatę, bo właśnie zamierzam Wam przypomnieć najgorsze chwile z grami komputerowymi! Muahahaha! :D
GTA Online ma sporo błędów i problemów – wiedzą o tym doskonale osoby, które spędziły sporo czasu obserwując miasto z lotu ptaka jako więźniowie mitycznej „chmury Rockstara”. Mimo tego, sieciowa wersja GTA V potrafi wciągnąć, zaskoczyć i rozbawić. Przede wszystkim tym, że pozwala oddawać się rozgrywce w stylu GTA w towarzystwie innych ludzi. Bo przecież nie ma nic bardziej klimatycznego niż jechanie na misję z własną ekipą. W GTA Online jest też mnóstwo mniejszych rzeczy, które cieszą – przedstawiam listę moich 10 ulubionych smaczków i ciekawostek.
Jest 2007 rok i właśnie mamy premierę Crysisa. Ta gra była istnym piekłem dla ówczesnych komputerów, a i dwa lata później potrafiła zakrztusić niejednego blaszaka. W dodatku była wtedy na szczycie listy najczęściej piraconych gier wideo. Udało się jej jednak odnieść sukces i rok później dostaliśmy samodzielny dodatek, o podtytule Warhead. Usprawniony silnik CryEngine nie palił już komputerów, a jeszcze bardziej pieścił oczy cudowną grafiką. Crytek postanowił też przy okazji przypomnieć graczom o trybie multiplayer, dołączając w pudełku magiczny krążek, z wyrytym na nim napisem Crysis Wars. Po zakupie własnej kopii Warheada rok później, zostałem oczarowany jakością tego trybu wieloosobowego. Tak bardzo, że wracam do niego z większym entuzjazmem, niż przy okazji uruchamiania kolejnego Call of Duty czy Battlefielda.