Jeszcze nie tak dawno pisałem o patologii na YouTube w kontekście treści, które nie powinny się nigdy na tym serwisie znaleźć. Dzisiaj wiem, że problemem nie są same filmy, ani ludzi którzy je nagrywają, a administracja portalu. Niestety doczekaliśmy chwili, kiedy większym problemem jest użycie w filmie muzyki nie mając do niej praw, niż godzinne libacje i bicie się po ryjach posypane szczyptą przekleństw.
Od wielu lat słowo geek jest synonimem innego, bardziej drażliwego określenia, a konkretnie nerd. Wielu geeków to obraża. Nerd bowiem kojarzy nam się z komedią „Zemsta frajerów”, czyli grupką introwertycznych informatyków, którzy są oderwani od rzeczywistości i mają problem z kontaktami międzyludzkimi. Czy geek również jest chodzącym nieszczęściem?
Od dzisiaj w kinach możecie zobaczyć produkcję, która leży bardzo daleko od utartych filmowych szlaków. Nie jest anglojęzyczna, brakuje w niej znanych twarzy, budżet jest raczej skromny, a tematyka zdecydowanie niszowa. Dziennik maszynisty to serbski czarny komediodramat o panach prowadzących pociągi. Ciekawe założenie fabularne polega na tym, że każdy z nich jest przypadkowym zabójcą. Zaintrygowani?
Główny bohater tej opowieści to maszynista imieniem Ilja. Mężczyzna z doświadczeniem, który pokonał swoją maszyną tysiące kilometrów i zabił na kolejowych przejazdach kilkadziesiąt osób. Właśnie jest na konsultacji u psychologa, bo "udało" mu się zmasakrować cygańską orkiestrę w małym busie. Mężczyzna okazuje się twardszy niż przesłuchujący go młodzi ludzie - nic go nie jest w stanie przerazić. Sytuacja jednak zmienia się, gdy Ilja zostaje zmuszony przez los do opieki nad dziesięcioletnim sierotą.
Jako, że jestem szczęśliwym posiadaczem abonamentu na Netflix, oglądam co wieczór filmy i seriale – maniakalnie. Jedne są lepsze, inne gorsze, wiadomo. Moją uwagę przykuła miniaturka z wampirami i napisem Van Helsing. Nie pierwszy raz zetknąłem się z tym tytułem. Kilka lat wcześniej oglądałem pełnometrażowy film z Hugh Jackmanem, który wcielił się w tytułową postać. Tym razem miałem zmierzyć się z serialem. Jak wyszło?
Ogromny sukces, pobite rekordy, odważne spojrzenie na świat superbohaterów, nowa jakość, bardzo przychylne spojrzenie krytyków i jeszcze przychylniejsze spojrzenie widzów. Czarna Pantera, osiemnasty film z Marvel Cinematic Universe, to prawdziwy fenomen. Z jednej strony klasyczna, rzemieślnicza robota, z drugiej popkulturowe i popspołeczne zjawisko. Ale ile w tym zasługi samego filmu, a ile bycia w dobrym miejscu, w dobrym czasie?
Najważniejsze pozwolę sobie napisać od razu - nie jestem jakoś specjalnie czarny, mój ród przodków w Afryce raczej nie posiada, ucisku w życiu zaznałem niewiele. Z tego wnika, że najważniejsze aspekty filmu Ryana Cooglera - przekraczanie granic, otwieranie się na mniejszości i swoisty pokaz siły, nie docierają do mnie na emocjonalnym poziomie i Czarną Panterę w dużo większej mierze odbieram po prostu jako kolejny superbohaterski film. I jako taki aż takim fenomenem to on nie jest, choć trudno odmówić mu mnóstwo uroku.
Netflix do wspólnego wora "originals" wrzuca wszystkie produkcje, do których ma wyłączne prawa dystrybucji w danej części świata. I nie jest ważne, czy to faktycznie jest produkcja stworzona przez Netflix (jak np. Daredevil) czy też pożyczona od innej firmy (jak np. Dirk Gently). Dobrze, jeśli dany film lub serial jest super, ale bywa tak, że im więcej dostępnych jest Netflix Originals, tym gorzej z ich jakością. Film Rytuał (The Ritual - nikt tu nie szalał z tłumaczenie) należy do kategorii "zrobił to ktoś, ale my to pokażemy światu" - zadebiutował w brytyjskich inach jesienią, a na platformę z czerwonym N wskoczył kilka dni temu. I przy okazji należy też do grona produkcji o bardzo wysokiej jakości. Aż miło się przestraszyć!
Tommy Wiseau jest z Poznania. Ja mieszkam w Poznaniu. Lubię Jamesa Franco. Jego nowy film The Disaster Artist wczoraj w końcu oficjalnie trafił na ekrany naszych kin i jest świetnie oceniany. To wszystko zebrane do kupy mówi jasno: musiałem obejrzeć The Room, żeby godnie przygotować się na premierę TDA. I teraz postaram się ten film zrecenzować tak, jak zrobiłbym to z każdym innym, normalnym filmem. Do dzieła!
Akcja filmu dzieje się w San Francisco "tu i teraz", a na ekranie ujrzymy zmagania grupki osób, których życia zostają ze sobą splątane, a całość jest zanurzona w sosie pikantnych międzyludzkich relacji. Główny bohater, Johnny, jest odnoszącym sukcesy bankowcem. Jest zamożny, ma atrakcyjną narzeczoną i najlepszego kumpla. Poza tym jest człowiekiem o kryształowej duszy, bo pozwolił stanąć na nogi osiemnastoletniemu Denny'emu, któremu kupił mieszkanie i dla którego jest kimś w rodzaju zastępczego ojca. Ale gdyby tak wszystko szło zgodnie z życiowym planem (kariera, miłość, ślub), to film nic by sobą nie reprezentował. Do poukładanego życia Johnny'ego wkrada się zdrada. Najbliższe mu osoby puszczą w ruch machinę, która doprowadzi do daleko idących konsekwencji. Jak w każdym szanującym się dramacie.
Martin McDonagh w ciągu dekady stworzył zaledwie trzy długie metraże, ale każdy z nich nie tylko warty jest Waszej uwagi, ale też warty jest wszystkich nagród, jakie otrzymał. Rewelacyjny film In Bruges (z popsutym polskim tłumaczeniem tytułu - Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj) i gorszy, ale wciąż bardzo solidny obraz Siedmiu psychopatów, utorowały drogę do - póki co - największego sukcesu tego filmowca. Bo Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to wielki sukces i film, w którym w zasadzie wszystko gra i nie ma na co marudzić.
Każdy, kto choć trochę zna filmy McDonagha, z góry wie na jakiego typu emocje się nastawić. Kręci on filmy życiowe, normalne, codzienne, ale przy okazji w cudowny sposób pokręcone. Coś jak wcześni bracia Coen, ale chyba jeszcze lepiej. Przemoc, wulgaryzmy i czarne poczucie humoru połączone jest z ludzkimi dramatami, nadającymi opowiadanym historiom emocjonalną głębię i sens wykraczający poza zwykłą rozrywkę. Takie też są Trzy billboardy - śmieszne, przejmujące, zaskakujące i wzruszające. Wielkie Kino przez duże "W" i równie duże "K".
Pamiętajcie, pieniądze szczęścia nie dają. Dla innych to po prostu dodatek do życia, a innych coś, co daje bezpieczeństwo i iluzję pewności o swojej wartości. Film Wszystkie pieniądze świata pokazują wiele twarzy ludzi, którzy mają więcej, niż mogliby sobie wyobrazić. Oglądając ten film, zrozumiałem, dlaczego każdy powinien go obejrzeć.
Nie wiem, czy przez lata posuchy na polskim rynku filmowym zdążyłem się nieco do rodzimej kinematografii zniechęcić, czy sposób reklamowania naszych filmów jest nadal tak takim sobie poziomie, ale Atak paniki to produkcja, która na zwiastunach i plakatach nie wygląda jakoś rewelacyjnie. Dopiero cała masa niezwykle pozytywnych recenzji zmusiła mnie do wyjścia do kina. I dobrze zrobiła ta masa, bo masa ma rację. Atak paniki to świetny film. Bardzo życiowy, zabawny, trzymający w napięciu, pędzący na złamanie karku, ze świetnym finałem. To najkrótsza recenzja, jaką mogę napisać. Ale jeśli jesteście zainteresowani dłuższą - zapraszam.