Recenzja Horrifikland. Przerażająca przygoda. Myszka Miki
W co gracie w weekend? #318: Pozdrowienia ze słonecznych Karaibów
W co gracie w weekend? #287: Kingdom Hearts III - Sora, Donald i Goofy znowu razem
Recenzja filmu Krzysiu, gdzie jesteś? - mądry Puchatek i dorośli o małym rozumku
Jared Leto w reboocie/spin-offie serii Tron?
Pełen nowych scen zwiastun epizodu VIII Gwiezdnych wojen
Klasyka na talerzu to seria traktująca o grach przykrytych grubą warstwą kurzu, lecz w większości jeszcze nie całkiem zapomnianych, podana w przystępny dla współczesnego gracza sposób. Tym razem tytuł znany i lubiany, a na przekór wszystkiemu to jedna z najlepszych egranizacji jakie powstały. Kolorowa, sympatyczna i satysfakcjonująca platformówka 3D: Tarzan: Action Game, swego czasu zachwycająca swą oprawą, a do dziś poziomem gameplaya. Niewiele jest gier opartych na filmowych animacjach Disneya, które mogą mierzyć się z Tarzanem.
Niewiele jest filmów na które czekałem w tym roku z taką niecierpliwością, jak na Meridę Waleczną. Pierwszy zwiastun filmu, jeszcze bez oficjalnego polskiego tytułu, miałem okazję obejrzeć chyba w okolicach listopada ubiegłego roku i z miejsca się w nim zakochałem: niesforna, ruda nastolatka, która z łukiem w ręku postanawia walczyć o prawo do swojej własnej ręki i wszechobecny, szkocki akcent. Spodziewałem się wypełnionej gagami "szkockiej wersji" Zaplątanych i choć już teraz mogę napisać, że efekt końcowy zupełnie rozminął się z moimi oczekiwaniami, to wyszło to filmowi tylko na dobre.
A dokładniej: lepszy niż mówi/pisze Cayack. On Johna Cartera zaliczył (ha) w kinie i w trzy de, ja odczekałem swoje i po skorzystaniu z biedronkowej promocji obejrzałem film Andrew Stantona w domowym zaciszu. I nie żałuję, bo John Carter jest dużo sympatyczniejszy, niż się wielu wydaje.
Powyżej widzicie, jaki jest sympatyczny. Młody, umięśniony, dzielny, dziewczyny go lubią, kumpluje się z kosmitami... Idealny kandydat na herosa dla tabunów nastolatek i nastolatków. W tym momencie powinniście wyłapać niemal wszystko, co musicie wiedzieć o Johnie Carterze: jest to lekkie, przygodowe kino s-f przeznaczone głównie dla dosyć młodego widza. Na szczęście zostawiłem sobie jeszcze trochę do napisania.
Postępujący wiek nigdy nie przeszkadzał mi zatrzymać się na danym kanale celem obejrzenia jakiejś bajki. Nigdy również nie wstydziłam się, że chadzam do kina na produkcje przeznaczone (teoretycznie) dla dzieci. Na studiach – Atomówki do śniadania, Dexter do obiadu – chwała Cartoon Network. Później pojawił się genialny Dom dla zmyślonych przyjaciół pani Foster. A jeszcze później... Cartoon Network zmieniło ramówkę i okazało się, że nie jestem w stanie nic z tego repertuaru wybrać dla siebie. I wtedy przyszła z pomocą siostra, podrzucając Fineasza i Ferba, których fanami są sam Jake Gyllenhaal czy Ben Stiller.
Po DS-owym Re:coded, przyjętym przez prasę grową dość chłodno, przed kolejną przenośną częścią Kingdom Hearts stanęło ciężkie zadanie ponownego zdobycia zaufania fanów serii.
Pomimo kilku wpadek można powiedzieć, że cel ten został osiągnięty i Kingdom Hearts 3D: Dream Drop Distance bliżej jest do świetnego Brith By Sleep, niż niedawnego portu z komórek.
W recenzji ograniczę do minimum opis fabuły, więc osoby cierpiące na spoilerofobię nie mają się raczej czego obawiać. Historia jest zresztą na tyle pokręcona, że bez odświeżenia sobie wcześniejszych wydarzeń ani rusz. Ale o tym za chwilę…
Wystarczy spojrzeć na trailery/zdjęcia z filmu, dodać, że jest ze stajni Disneya, i już mniej więcej wiadomo, czego się po nim spodziewać. Długowłosy półnagi heros, urodziwa, posiadająca pewną tajemną wiedzę księżniczka, spotkanie, wspólny wróg. Początkowo różne cele, wzajemnie przekonywanie się do siebie, połączenie sił. John Carter to przygodowe kino, które jednak niewiele więcej daje od siebie. I zupełnie niczym nie jest w stanie widza zaskoczyć.
Zaskakujące może być jedynie założenie, wpajane na początku seansu, że nasza wiedza na temat Marsa jest błędna. Tak naprawdę nazywa się on Barsoom i można na nim oddychać i żyć. Zamieszkujące go istoty są na poziomie cywilizacyjnym trudnym do określenia. Z jednej strony ich okręty latają po niebie, z drugiej w starciach między nimi dochodzi do abordażu, a walczący używają broni białej, odziewając się przy tym jak w czasach naszej starożytności. Mars w wydaniu Johna Cartera to mieszanka techniki, magii, ale i anachronicznych rozwiązań.
Na zorganizowanym w amerykańskim Anheim konwencie D23, przeznaczonym dla fanów Disneya, przedstawiciele studia Pixar zdradzili swoje filmowe plany na najbliższe lata. Poza zapowiedzianymi już obrazami takim jak Brave i Monster University, producent Toy Story potwierdził, że prowadzi wstępne prace nad tytułem, który może okazać się piksarowym odpowiednikiem Incepcji oraz historią rozgrywającą się w świecie gier wideo.
Marka Piratów z Karaibów jest w Polsce silna. Świadczy o tym frekwencja, którą dzisiaj ujrzałem w kinie na popołudniowym, przedpremierowym seansie Na nieznanych wodach. Środek tygodnia, a 3/4 sali było zapełnione. Sam byłem tym zaskoczony, gdyż liczyłem na spokojną atmosferę. Mniejsza z tym, kiedy na ekranie pojawiło się logo Disneya wszyscy odłożyli prażoną kukurydzę na bok, siorbanie coli ustało, a dzwonki w telefonach ucichły. Dobre złego początki?
Na nieznanych wodach stara się grubą krechą oddzielić wydarzenia z poprzednich trzech części. Większość bohaterów skutecznie wyparowała. Ostało się jedynie stare, lubiane trio w składzie Jack Sparrow, Barbossa i Gibbs. To na ich barkach spoczęła odpowiedzialność przy prowadzeniu widza za rączkę przez morza i oceany. Nie ukrywam, liczyłem na odświeżającą dawkę przygody, która od nowa zakręci mi w głowie. Niestety, zamienniki okazały się być jeszcze gorsze niż niedoskonali poprzednicy.
Właśnie wróciłem z kina. Raczej średnio zadowolony (szczerze to troszkę bardziej na plus, niż na minus). Film zdecydowanie nie sprostał moim wielkim oczekiwaniom, przede wszystkim nie jest w moim mniemaniu specjalnie lepszy od trochę naiwnej i tandetnej (ale w pewnych kręgach kultowej) części pierwszej. Jasne, to film o facecie, który przenosi się do cyberprzestrzeni, ale nawet z tak prostych historii można wycisnąć super rzeczy, które się pamięta latami. W nowym Tronie sypiących się iskier z ekranu - pomimo projekcji 3D - nie doświadczyłem. Poniżej skrócony zakres moich przemyśleń po spożyciu świątecznego bigosu.
Jest takie brzydkie określenie "pozytywne rozczarowanie", które sugeruje, iż coś przerosło nasze, początkowe oczekiwania, ba, totalnie nas zaskoczyło. Musze przyznać iż Zaplątani właśnie rozczarowali mnie pozytywnie :) Na film poszedłem przypadkiem, bo miałem dwugodzinne okienko i parę groszy w portfelu. Wyszedłem z sali super zadowolony i podładowany pozytywną energią.
Zaplątani to adaptacja jednej z bajek braci Grimm. Główną bohaterką jest Roszpunka - piękna niewiasta z długimi włosami o magicznej mocy... Brzmi dziecinnie, ale to tylko pozory. Twórcy wiedzieli jak ugryźć ten temat, aby nie popaść w banał. Uniknęli tym samym kolejnej direct-to-dvd opowiastki o jakiejś Barbrie-girl. Jest zabawnie, no i animacja ma tą cechę, którą cenię sobie najbardziej - rozkręca się z minuty na minutę. Sam wstęp nie jest potrzebny, bo ten kto obejrzy nowego Disneya, po 3 minutach załapie o co tak naprawdę chodzi (ewentualnie przeczytał kiedyś bajkę lub sobie wygooglował zawczasu).