Filmy biograficzne z reguły są tak ciekawe, jak postać w nich prezentowana. Czasami mniej efektowny życiorys można ubrać w atrakcyjną formę, by widzowie dopisali. Ale można też trafić w dziesiątkę pod każdym względem, jak to uczynił Adam McKay filmem Vice. Dick Cheney to arcyciekawy koleś, a gotowe dzieło jest teledyskową bombą, która skutecznie bawi się formą, nie tracąc przy tym zbyt wiele ze sfery czysto informacyjnej. Ale nie powinno to dziwić - trzy lata temu McKay zrobił dokładnie to samo filmem Big Short.
Vice to nakreślona grubymi pociągnięciami filmowego pędzla polityczna satyra skupiająca się na postaci wiceprezydenta Dicka Cheneya, gościa stojącego w cieniu George'a W. Busha i mającego dużo większy wpływ na politykę kraju (a w konsekwencji losy całego świata), niż się wydawało. Dziś mówi się, że Cheney to najsilniejszy "wice" w całej historii USA. W filmie zobaczymy, kim był i w kogo musiał się zmienić, by trafić na karty historii.
Ważną informacją, która może zaważyć na odbiorze Vice, jest fakt, że Adam McKay jest demokratą i jak wielu ludzi ze środowiska artystycznego, nie pała miłością do konserwatystów. Cheney, jako republikanin, jest w tym filmie przedstawiany jako komiksowy wręcz złoczyńca - spojrzenie jest bardzo jednostronne i grubymi nićmi szyte, choć chyba nikt nie ma wątpliwości, że fakty stojące u podstaw scenariusza są mocarne i przerażające. Wszak mowa tu o kolesiu, który zwietrzył świetny biznes w obaleniu Saddama Husseina i przy okazji niechcący pomógł wykreować ISIS.
Film zabiera widzów w podróż zaczynającą się w latach 60-tych, kiedy to średnio rozgarnięty Cheney pracuje jako robotnik i pije. Dzięki wsparciu żony, która ma dosyć życia w strachu i bez perspektyw, trafia do Waszyngtonu i stopniowo wspina się na szczyt, odkrywając, że tak naprawdę kręci go tylko władza totalna. Historia jego kariery jest fascynująca, a Vice nie utrudnia jej odbioru widzom niezaznajomionym z najnowszymi dziejami USA. Tak samo jak w Big Short pojawiają się wyjaśnienia wycelowane bezpośrednio w oglądającego.
Tak na dobrą sprawę to właśnie te wycelowane w oglądającego fragmenty stanowią o sile Vice - ten film to komediowa formuła, dynamiczny montaż, częste przeskoki czasowe, łamanie czwartej ściany, dziwne - ale sprawnie wykreowane - artystyczne wstawki w rodzaju szekspirowskiego dialogu albo sceny w restauracji i kilka gościnnych występów. Wrzucić do kotła, podgrzać, zamieszać i wysłać do kin. Efekt murowany, co było tym trudniejsze, bo jako twórca durnowatych komedii McKay lubi improwizację na planie i wymagał jej także od aktorów w tym filmie.
Ach, aktorów. Czegokolwiek by nie mówić o wydźwięku samego filmu, to nikt nie powie złego słowa o zaangażowaniu Amy Adams, Steve'a Carella, Sama Rockwella i innych rewelacyjnych drugoplanowych postaci. A w kwestii Christiana Bale'a w głównej roli można głosić tylko Pochwały Pisane Naprawdę Wielką Literą. On nie gra Cheneya, on jest Cheneyem. Transformacja totalna, nie tylko fizyczna. Złoty glob już jest. Czas na Oscara.
Vice to mocne kino, jednocześnie bawi i uczy. Straszy i każe się głośno śmiać. Zakres krytyki jest tu szeroki, nie wszystko trafia, ale jako kompletne dzieło film McKaya jest po prostu bardzo dobrze skonstruowany (i chyba lepiej jest odbierany poza granicami USA). Jego premiera zresztą ma miejsce w bardzo dobrym momencie historii, służy jako zmyślna przeciwwaga dla "modnego" odchylenia w prawo. A wszystko i tak najlepiej podsumowuje scena w trakcie napisów końcowych - polecam poczekać. 8,5/10!