Ręka do góry, ilu z Was miało okazję zagrać w grę Rampage na oryginalnej maszynie arcade? Gdy hit Midwaya zadebiutował na rynku, miałem dwa lata, a w Polsce salonów arcade było równie mało, co teraz. Więc szał mnie ominął, a później od razu wskoczyłem w Cadillacs & Dinosaurs. Innymi słowy: komputerowe dziedzictwo tej marki znaczy dla nie bardzo mało i jestem pewien, że większość osób kupujących bilety na film Rampage: Dzika furia będzie czuło podobnie. Im będzie zależeć na solidnej akcji, która nie pozwoli się nudzić przez niecałe 2 godziny seansu.
Rampage to produkcja, która przez większość czasu doskonale wie, czym jest. Przewidywalnym i durnowatym filmem o wielkich stworach. I o dzielnym Dwayne'ie Johnsonie, który w sumie też jest wielkim stworem. Film czerpie z gry tylko podstawy - trzy zmutowane stwory rozwalają miasto, bo zła korporacja jest zła i chciwa. Dodano ludzkich bohaterów, starano się trochę rozbudować ten świat, ale i tak cały scenariusz można streścić w kilku słowach: tajne i nielegalne genetyczne badania w kosmosie idą bardzo nie tak, groźny patogen spada na Ziemię, infekuje trzy losowe zwierzaki, które wpadają w dziką furię (ha!), a kilka kartonowych postaci próbuje się w tym odnaleźć. Wyobrażam sobie, że scenariusz powstał tylko dlatego, że więcej roboty zajęłoby jakiemuś rysownikowi stworzenie wystarczająco skomplikowanych storyboardów.
Dzika furia jest z założenia filmem, który nie ma prawa wzbudzić w widzu zadumy ani przemyśleń. Jedyne, co może zrobić, to go ucieszyć. Albo żartem, albo sympatycznym aktorem, albo dobrze zainscenizowaną akcją. Tych pierwszych jest mało (wielka szkoda, że twórcy nie poszli o kilka kroków dalej w kierunku tzw. campu, jak to zrobiono w przypadku np. Piranii 3D), aktorzy nie mieli zbyt dużo do roboty, ale na szczęście jest akcja. Najpierw jednak kilka wycieczek osobistych.
Dwayne jest taki sam, jak zawsze i albo się to lubi, albo nie. Naomie Harris jest sympatyczna, ale tak naprawdę odgrywa klasyczną postać z cyklu "pani naukowiec chciała dobrze, ale firma ją zdradziła, więc teraz chce pomóc". Rodzeństwo dowodzące MegaZłą&ChciwąKorporacją jest po prostu bardzo, bardzo złe w każdym znaczeniu i nie do końca wiem, czy to na pewno było założenie (poza tym bardzo nie lubię Malin Akerman), ale cały film ratuje niezawodny Jeffrey Dean Morgan, który najlepiej orientuje się, w jakim filmie gra i jest jedyną kartonową postacią, która choć trochę zaskoczyła.
Ale mu nie po to tu jesteśmy. Jesteśmy to, bo George jest kolejną perfekcyjnie wykreowaną w komputerze filmową małpą, bo wilk Ralph wygląda jak wyciągnięty z jakiegoś anime, bo krokodylica Lizzie (jej imię w filmie niestety nie pada) to prawdziwy boss. Rampage trochę za późno "lets them fight"* i pierwsza godzina filmu jest w najlepszym razie poprawna. Ale w końcu dostajemy dziką furię na ulicach Chicago i wtedy film Brada Peytona zamienia się w niezłą hybrydę przygodówki z Dwayne'em Johnsonem i filmu o kajiu. Rampage robi zresztą pewną rzecz dużo lepiej, niż ostatni Pacific Rim - stwory mają wagę, ich ciosy mają srogie konsekwencje i to wszystko ogląda się naprawdę dobrze. Nawet jeśli wiecie, co i kiedy się stanie. Bo to przecież jest film o najsilniejszym uczuciu ze wszystkim - solidnej męskiej przyjaźni między wielkim facetem a wielkim gorylem.
Rampage: Dzika furia to zaskakująco udane widowisko, choć nie obyło się bez potknięć. Pierwsza połowa to 4/10, trzeba więc nieco cierpliwości. Ale jak już się dzieje, to się dzieje. Wtedy jest momentami nawet 8/10. A skoro wszyscy tak lubimy cyferki, to za jedną bardzo konkretną scenę w finale oraz postać pana Morgana wszystko podciągam do solidnej szóstki. Zdecydowanie jeden z lepszych filmów na podstawie gry. Rzekłem.
*pozdrowienia dla Godzilli z 2014