Nieważne, jak bardzo developerzy staraliby się być delikatni i obiektywni w kwestiach religijnych, jeśli w ich produkcji znajdzie się choć słowo o wierze, mogą się liczyć z protestami różnorakich środowisk, do głębi urażonych i wstrząśniętych obrazoburczymi treściami. Zazwyczaj nikt z oburzonych nawet obok takowej gry nie stał, a co dopiero ją odpalił, ale to już nikogo nie interesuje.
Stąd też Ubisoft zachowawczo umieszcza w serii Assassin’s Creed zapewnienie, że zespół odpowiedzialny za jej stworzenie jest pełen szacunku do różnych przekonań, zaś pozostałe firmy, dla świętego (nomen omen) spokoju, jeśli owych treści nie mogą ominąć ze względów fabularnych, uciekają się do wymyślania własnych, nieistniejących wierzeń, lub też posiłkują się religiami, których nikt (lub prawie nikt) już nie wyznaje. Jeszcze inni programiści natomiast, licząc na łatwy zysk, nakręcają akcję marketingową za pomocą skandalu. Poniżej znajdziecie co ciekawsze, mniej lub bardziej kontrowersyjne, koncepty scenarzystów na wplecenie tematyki religijnej w grach.
Znacie to uczucie podczas sezonu wyborów prezydenckich bądź parlamentarnych, gdy boicie się nawet otworzyć mielonkę harcerską, bo istnieje promil szansy, że wyskoczy z niej jakiś polityk albo slogan wyborczy? Gracze za oceanem mają jeszcze gorzej - nie mogą nawet spokojnie pograć bez natknięcia się na kampanię prezydencką.
Porcja ploteczek z gejmingowego poletka. Według artykułu z New York Times, EA od jakiegoś czasu starało się podkupić Valve, proponując zawrotną sumę okrągłego miliarda zielonych. Niestety (dla smutnych panów w garniturach z Electronic Arts), Gabe Newell nie skusił się na taką ilość gotówki (mimo, że kupiłby sobie za to pewnie fabrykę pączków) i stwierdził, tu cytat:
"there was a better chance that Valve would “disintegrate,” its independent-minded workers scattering, than that it would ever be sold."
Cóż, trudno mu się dziwić, zwłaszcza, że wraz z wykupieniem Valve, EA prawdopodobnie musiałoby zrobić coś w związku ze Steamem, głównym napędzaczem dochodów Newella i spółki, będącym jednocześnie solą w oku twórców konkurencyjnego Origina.
Wszyscy chcemy uchodzić za światowych, wykształconych i wrażliwych na prawdziwe piękno, bo przecież tylko PRAWDZIWA SZTUKA warta jest uwagi, prawda? Nie wypada w doborowym towarzystwie wspominać o pulpie, masówce i (ukochane słowo wszystkich MIŁOŚNIKÓW KULTURY) komercji, bo przecież szeroko pojęta popkultura z definicji musi sprowadzać wszystko do najniższego wspólnego mianownika i celowo kierowana jest do debila, czyż nie?
Wham Episode – odcinek serialu, który całkowicie zmienia postrzeganie całego dzieła, odwraca do góry nogami wyobrażenie o nim i narusza ustalony wcześniej status quo za pomocą niespodziewanych i szokujących zwrotów akcji.
Anyone can die – zagrywka fabularna, w której scenarzyści otwarcie pokazują, że ich twór to nie przelewki i każda postać, niezależnie od tego, czy jest lubiana przez odbiorców i czy wydatnie posuwa historię do przodu, może zginąć. Często element składowy wymienionego wyżej Wham Episode.
Powyższe chwyty (z angielska zwane „tropes”), jeśli dobrze się je wykorzysta, sprawiają, że dana seria (zarówno telewizyjna, filmowa, książkowa czy komiksowa) na długo zapada w pamięci. Oczywiście nie każdy scenarzysta ma dość talentu i wyobraźni, by wiarygodnie przedstawić wydarzenia totalnie dające po gębie. Na szczęście, studio TellTale Games, odpowiedzialne za grę adaptującą komiksowe arcydzieło autorstwa Roberta Kirkmana - The Walking Dead, posiada bardzo dobre wzorce i potrafi kreatywnie je modyfikować. Ale cóż się dziwić, skoro ekipa ma błogosławieństwo samego twórcy oryginału i jego pełne wsparcie. I widać to na każdym kroku.
Z początku, z okazji premiery 3 epizodu produkcji Telltale Games – The Walking Dead, chciałem przybliżyć szacownym czytelnikom materiał źródłowy, na kanwie którego powstała ta klimatyczna, podzielona na epizody przygodówka. Jednakże tekstów i analiz dotyczących jednej z najlepszych komiksowych serii ostatniej dekady powstało już tyle (sam nie omieszkałem napisać kilka na różnorakich serwisach), że powtarzanie tych samych pochwalnych pieśni na część Roberta Kirkmana i jego umiejętności prowadzenia narracji nie ma najmniejszego sensu. Ustalmy po prostu, że papierowe The Walking Dead zasługuje na najwyższe uznanie (w przeciwieństwie do serialowej adaptacji, ale to temat na oddzielny artykuł). Zarzuciwszy swój pierwotny plan, postanowiłem przybliżyć czytelnikom najznamienitsze tytuły w gatunku ożywionych zwłok w grach video, ale ta idea po namyśle również okazała się nietrafiona - produkcji o zombie powstaje około miliarda, z czego godne polecenia bywają raptem dwie rocznie.
Dlatego też stwierdziłem, że należałoby zająć się resztą popkultury zahaczającą o temat martwych pożeraczy ludzkiej tkanki. Zaznaczę już teraz, by nie było wątpliwości – jestem wielkim Fanem zjawiska, jakim są zombiaki. Tak, „Fan” został napisany przez duże „F” z pełną premedytacją. Uwielbiam, jak żywe trupy (niezależnie od przyczyn ich powstania) oddziaływają na ludzką wyobraźnię, jak potrafią być zarówno alegorią poważnych tematów, jak i obiektem żartów. Żadne inne legendarne monstrum, których pełno gnieździ się od wieków w ludzkiej świadomości, nie odniosło tak masowego sukcesu jak zwyczajny, powłóczący nogami kawałek gnijącego mięsa. A wampiry i wilkołaki, zapytacie? Pfeh, te pierwsze straciły w oczach opinii publicznej, odkąd zaczęły się skrzyć na słońcu niczym kula dyskotekowa, a te drugie przestały być straszne od momentu, w którym nieprzebyte puszcze przestały otaczać ludzkie siedziby. Tylko nadszarpnięte rozkładem ciało dalej pozostaje na topie. Sprawdźmy zatem, które z dzieł, z innych niż gry video dziedzin rozrywki, najlepiej poradziły sobie ze zobrazowaniem martwych przyjemniaczków, zapadły wystarczająco w pamieć lub postarały się podejść do tematu w intrygujący sposób.
Robiąc sobie ostatnio bilans tytułów, które mogłyby się znaleźć w Rzeczy Kultowej, zauważyłem z niemałym zdziwieniem, że naprawdę spora część z nich to strategie wszelkiej maści. A przecież nie jest to bestsellerowy gatunek – wyłączając Starcrafta raz na dekadę, ma się rozumieć. Szukałem więc gry, która zadowoli rzesze czytelników niezainteresowanych grami stretegicznymi, a jednak na tyle inspirującej, by popchnąć mnie do napisania drugiej części cyklu. I już miałem kilku godnych kandydatów, gdy mój wzrok padł przypadkiem na dolny prawy róg mego pulpitu. Wtedy wiedziałem już, że literki na klawiaturze same zaczną się składać w długie, bałwochwalcze zdania.
- Ale Yoghurt, zaczekaj! To jest przecież strategia! – Zdawał się jednak mówić wewnętrzny Głos Rozsądku – Stracisz czytelników, jeśli będziesz ich katował tekstami traktującymi tylko o jednym!
- Chrzanić to. Przecież chcę napisać o Myth!
Niestrudzeni internetowi lurkerzy i inni szperacze, którym musi się wyjątkowo nudzić w pracy i nawet strzelanie smarkami z nosa w kolegę z biurka obok już ich nie bawi, znaleźli na stronie domaintools.com (zajmującej się zbieraniem informacji o niedawno zarejestrowanych domenach internetowych) wielce interesującą ciekawostkę - Sony Pictures, dwa dni temu, dnia 23 sierpnia, rozpoczęło zaklepywanie adresów internetowych. Jakich?
Dziś w godzinach porannych (naszego czasu, oczywiście) na europejskich forach Blizzarda pojawili się gracze z Iranu, pytający, czy Battle.net dostał czkawki albo chwilowo padł, gdyż nie mogą się zalogować. Z czasem pojawiło się więcej wpisów, w tym jeden, ukazujący disclaimer wystosowany przez władze Iranu, dotyczący World of Warcraft:
Wciąż zastanawia mnie, w jaki nieszczęsny sposób stereotyp gracza jako zapryszczonego młodego zboczeńca wciąż tkwi w świadomości statystycznego Kowalskiego. I to mimo dziesiątek badań i statystyk robionych co roku, udowadniających, że głównym targetem w branży gier video jest facet w wieku produkcyjnym z własnymi dochodami i najczęściej w związku z prawdziwą kobietą, a nierzadko też z dziećmi pod swą kuratelą. Ale cóż poradzić, wspomniany statystyczny Kowalski takowych raportów nie czyta (bo po co, w końcu ćwierć książki rocznie na jednego obywatela to wystarczająco dużo), w dzienniku telewizyjnym obchodzi go tylko news, że inni mają gorzej, a słowo pisane, które jako jedyne dociera doń codziennie, to komentarze na Onecie i Pudelek.
I tu jest pies pogrzebany. Zamiast obszernych jak Encyclopedia Brittanica protokołów ujawniających suche fakty, wszyscy walczący o dobre imię graczy powinni pisać to, co do Kowalskiego trafia. Bo Kowalski lubi sobie pomyśleć, że choć trochę żyje jak celebryta. Kupi sobie 40-calowy TV na raty, bo gdzieś przyuważył, że taki sam ma Jurek Dudek. Znajdzie na allegro dla żony podróbkę torebki Vuittona, bo wypatrzyła podobną u partnera Eltona Johna. Gdyby do tak zwanego ogółu dotarło, że gwiazdy lubią po wizycie w studiu nagraniowym lub na planie zrelaksować się przed konsolą bądź pecetem (choć wiele z nich się tym nie chwali, gdyż również są ofiarami stereotypowego myślenia o graczu wspomnianego na wstępie), wirtualna rozrywka prawdopodobnie wreszcie wyszłaby z bocznej, ciemnej alejki trafiła na salony. Stąd też pomysł na niniejszy artykuł – niech będzie małą cegiełką dołożoną do reformy myślenia statystycznego Kowalskiego. Być może za kilka lat na raucie u Wajdy, przy prosiaku wypchanym kaszą, Bachleda-Curuś zapyta Żebrowskiego, jak załatwić ostatniego bossa w najnowszym Halo i dowiemy się o tym z plotkarskich serwisów.