Wciąż zastanawia mnie, w jaki nieszczęsny sposób stereotyp gracza jako zapryszczonego młodego zboczeńca wciąż tkwi w świadomości statystycznego Kowalskiego. I to mimo dziesiątek badań i statystyk robionych co roku, udowadniających, że głównym targetem w branży gier video jest facet w wieku produkcyjnym z własnymi dochodami i najczęściej w związku z prawdziwą kobietą, a nierzadko też z dziećmi pod swą kuratelą. Ale cóż poradzić, wspomniany statystyczny Kowalski takowych raportów nie czyta (bo po co, w końcu ćwierć książki rocznie na jednego obywatela to wystarczająco dużo), w dzienniku telewizyjnym obchodzi go tylko news, że inni mają gorzej, a słowo pisane, które jako jedyne dociera doń codziennie, to komentarze na Onecie i Pudelek.
I tu jest pies pogrzebany. Zamiast obszernych jak Encyclopedia Brittanica protokołów ujawniających suche fakty, wszyscy walczący o dobre imię graczy powinni pisać to, co do Kowalskiego trafia. Bo Kowalski lubi sobie pomyśleć, że choć trochę żyje jak celebryta. Kupi sobie 40-calowy TV na raty, bo gdzieś przyuważył, że taki sam ma Jurek Dudek. Znajdzie na allegro dla żony podróbkę torebki Vuittona, bo wypatrzyła podobną u partnera Eltona Johna. Gdyby do tak zwanego ogółu dotarło, że gwiazdy lubią po wizycie w studiu nagraniowym lub na planie zrelaksować się przed konsolą bądź pecetem (choć wiele z nich się tym nie chwali, gdyż również są ofiarami stereotypowego myślenia o graczu wspomnianego na wstępie), wirtualna rozrywka prawdopodobnie wreszcie wyszłaby z bocznej, ciemnej alejki trafiła na salony. Stąd też pomysł na niniejszy artykuł – niech będzie małą cegiełką dołożoną do reformy myślenia statystycznego Kowalskiego. Być może za kilka lat na raucie u Wajdy, przy prosiaku wypchanym kaszą, Bachleda-Curuś zapyta Żebrowskiego, jak załatwić ostatniego bossa w najnowszym Halo i dowiemy się o tym z plotkarskich serwisów.
Czego potrzebuje naprawdę dobra gra? Taka Cholernie Dobra, którą zapamiętacie do końca życia? Grafika nie z tej ziemi, powiadacie, misie pysie? Meh. Jasne, pięknymi widoczkami, cieszącymi oko nikt nie pogardzi, ale wiele z najcieplej i najlepiej pamiętanych tytułów w tej branży powstało jeszcze zanim na rynku pojawił się Crysis czy inszy God of War. Wiem, że stwierdzenie, iż oprawa wizualna starzeje się najszybciej, czy to w przypadku gier, samochodów, czy też (a raczej - zwłaszcza) kobiet, to truizm jakich mało, ale zawsze wypada o tym przypomnieć, gdy rozmowa toczy się na temat wirtualnej rzeczywistości, która siedzi nam w głowie od pierwszego odpalenia danego tytułu, aż do późnej starości, nim dopadnie nas skleroza. Czego zatem potrzebujemy, by stworzyć Cholernie Dobrą Grę?
Jak donosi GiantBomb (i co potwierdził oficjalny blog firmy), dwóch ojców założycieli Bioware opuszcza studio, które przez lata dostarczało fanom RPGów nowych, znakomitych tytułów.
Podobno Ray już w kwietniu poinformował włodarzy z EA o swej decyzji. Co więcej, nie będzie dalej zajmował się grami. Zamiast tego, postanowił poszukać nowych wyzwań.
Greg natomiast stwierdził, że po prostu czuł się przytłoczony robotą i stracił pasję. A bez niej nie mógłby dalej tworzyć gier, z których byłby dumny.
Więcej o osobistych przemyśleniach i powodach odejścia obu panów możecie przeczytać na ich osobistych blogach:
O dalszym rozwoju sytuacji postaram się informować w komentarzach pod tekstem.
Zgodnie z zegarem na Steam, w chwili, gdy piszę te słowa, do wydania XCOM: Enemy Unknown pozostał 1 tydzień, 3 dni i 15 godzin. To stanowczo za mało czasu, by przejść najdoskonalszą strategię w historii: X-COM: UFO Defense (u nas znanej jako UFO: Enemy Unknown – stąd hybrydowy tytuł nadchodzącej produkcji Firaxis). Chyba, że gralibyście non-stop – z moich wieloletnich doświadczeń wynika, że na dojście do etapu rozgrywki, w którym macie świetnie przeszkolonych w walce psionicznej żołnierzy i zbliżacie się do ostatecznego starcia na Marsie, potrzebujecie około 40h na średnim poziomie trudności. Ale podejrzewam, że mało kto podejmie się przejścia chociaż jednej części serii przed nadchodzącą wielkimi krokami premierą.
Stąd też niniejszy wpis, tu i ówdzie bardzo nostalgiczny i wspominkowy, w którym postaram się pokrótce weteranom przypomnieć, a nowicjuszom przybliżyć serię X-COM, by każdy mógł zasiąść przed ekranem wyposażony w podstawową wiedzę pozwalającą czerpać jeszcze więcej przyjemności ze zmagań z przebrzydłymi ufokami. Zaczynamy oczywiście od...
Gry bitewne to drogie i czasochłonne hobby – figurki jednostek kosztują krocie, a należy je jeszcze posklejać, pomalować z jako taką starannością, by nie wyjść na kompletnego abnegata przed znajomymi, potem poustawiać je na wymodelowanych własnymi rękami gipsowych górkach, udających pole bitwy aby, w trakcie zmagań trwających kilka godzin (dłuższe bywają jedynie mecze krykieta, ale cóż się dziwić – to również brytyjski wynalazek), okupionych wielokrotnym rzucaniem garścią kostek i zaglądaniem do trzech podręczników z zasadami gry, udowodnić swoją wyższość nad przeciwnikiem.
Na szczęście, dla tych z mniejszymi zasobami gotówki i cierpliwości, pozostają jeszcze komputerowe adaptacje „bitewniaków”. Obecnie nisza ta jest praktycznie zdominowana przez firmę Relic, tworzącą gry osadzone w uniwersum Warhammera 40 000, najpopularniejszego na zachodzie systemu bitewnego, opracowanego przez potentata branży figurkowej, brytyjskie Games Workshop.
Jednak klimatyczne, mroczne science-fiction to nie jedyna kura znosząca złote jaja wyspiarskim producentom plastikowych armii. Równie zyskownym interesem jest starszy brat Warhammera 40k – Fantasy Battle, który, jak sama nazwa wskazuje, lasery i czołgi wymienia na łuki i rycerzy, walczących z orkami, elfami i całą zgrają inszego niestworzonego tałatajstwa. W tym właśnie świecie osadzone są dwa tytuły, które starsi gracze wspominają z rozrzewnieniem: starożytny (bo wydany w 1995 roku) Shadow of the Horned Rat oraz jego sequel, Dark Omen, który pojawił się na rynku w 1998 – lepszy, ładniejszy, usprawniony w każdym aspekcie względem poprzednika.
Dziś felieton gościnny, gdyż ja jestem obecnie zajęty tworzeniem arcydzieła z plasteliny na konkurs ogłoszony przez najlepszego polskiego vloggera. Przywitajcie więc brawami Molly Clock, weterankę mordobić, miłośniczkę urządzania hekatomby greckiemu Panteonowi i wierną fankę Vito Scaletty, tyleż zdolnej w obsłudze pada, co urodziwej. Panna Molly udowodni wam, że kobieta też gracz, i to cholernie dobry. Tak, panie Buja, ubieranie avatarów na X-Boksie i Singstar to nie jedyne wysoko notowane rozrywki płci pieknej. Dzięki autorce dowiecie się, jakie postacie panie grywające na codzień w mordobicia najbardziej cenią i dlaczego. Miejscami będzie zaskakująco.
Molly, oddaję ci głos.
Witamy w pierwszym odcinku „Opinii Niepopularnych” – serii, której zadaniem jest wytykanie ewidentnych bubli i średniaków, uważanych (nie wiedzieć czemu) przez tak zwany ogół za boskie objawienie na tym ziemskim łez padole. Produkcje, pojawiające się w „Opiniach Niepopularnych” ponoć są najlepszym, co mogło spotkać graczy z każdego zakątka świata. Podobno warte są setki znaczków jakości i tytułów Game of the Year. Otóż nie, moje słodkie pysiaki, nie są. I my, zespół doświadczonych graczy w składzie jednoosobowym (za to wyjątkowo upierdliwym) wyjaśnimy wam dlaczego, rozbierając owe rzekome cuda myśli programistycznej na czynniki pierwsze i śmiejąc się z nich aż do pęknięcia przepony.
Niemal rok temu znane i lubiane Cracked zamieściło artykuł, którego autor, we właściwy dla tego serwisu prześmiewczy sposób, wymienił pięć przesłanek znamionujących znudzenie elektroniczną rozrywką. Na forum dyskusyjnym jednej z moich ulubionych zagranicznych stron poświęconych grom wywiązała się na ten temat dość długa dyskusja – niektórzy wzięli ów felieton nazbyt poważnie, nie załapując drzemiącej w nim ironii, inni ubawili się setnie, a jeszcze inni w typowy dla Internetu sposób podsycali dysputy, nie opowiadając się po żadnej ze stron i wyzywając wszystkich od kretynów. Oczywiście sam nie odpuściłem sobie udziału w tejże uroczej kłótni, nie po to mam sieć, żeby biernie pochłaniać treści. Poniżej znajdziecie zatem yoghurtowską analizę podlinkowanego wpisu, nagłówek po nagłówku, punkt po punkcie. Bo mimo sporego przerysowania i ewidentnego pastiszu, zawartego w omawianym artykule, nie sposób jego autorowi odmówić kilku racji.
Witam po dłuższej przerwie, spowodowanej natłokiem spraw o wiele ważniejszych niż pisanie duperelków tematycznie umiejscowionych w okolicach ogólnie pojętej branży rozrywkowej. Nie zagłębiajmy się jednak zbytnio w osobiste życie autora i przejdźmy do meritum dzisiejszego artykułu.
Pamiętacie jedną z odsłon Brudnego Harry'ego - "Nagłe Zderzenie"? Kojarzycie, czym Clint Eastwood straszył bandziorów wszelkiej maści? Dla tych, którzy mają zaćmienie umysłu, cierpią na sklerozę lub po prostu nie oglądali przepraw detektywa Callahana z różnorakimi sukinkotami (wstyd większy niż chodzenie w kalesonach, tak na marginesie), mała podpowiedź:
Ten zajeduży, zajemocny i zajegłośny pistolet to Auto-Mag, który strzela ulubioną amunicją Harry'ego - .44 Magnum. Każdy, kto zobaczył go na ekranie, skrycie śnił, by choć raz wypalić z takiej armaty, a różnoracy filmowcy dawali ową działającą na wyobraźnię spluwę głównym bohaterom swoich dzieł (choćby Charliemu Bronsonowi w "Życzeniu Śmierci").
Niecałą godzinę temu ekipa z GiantBomb zamieściła okropne wieści - współzałożyciel serwisu, Ryan Davis, zmarł w wieku 34 lat.
Póki co przyczyny i okoliczności śmierci, która nastąpiła 3 lipca (natomiast wieści o tym dotarły dopiero dziś) nie są znane.
Notka historyczna o jego dokonaniach w branży jest całkowicie zbędna. Dodam jedynie, że czuję się wstrząśnięty, niemal jakby odszedł ktoś bardzo bliski, gdyż jestem związany ze społecznością GiantBomb od początku istnienia serwisu, uczestniczę w jego tworzeniu, ba, posiadam membership, bo to jedyna strona w sieci, na którą jestem gotów wyłożyć trochę grosza.
Gdy w 2008 Ryan wraz z Jeffem odeszli z Gamespotu, by założyć własny sajt o grach, wiedziałem, ze wyniknie z tego coś dobrego. I nie myliłem się - GiantBomb przerósł najśmielsze oczekiwania wszystkich, a zwłaszcza samych twórców. Ich filmy to, mówię z całą stanowczością i powagą, najlepsza rzecz dotycząca gier dostępna w internecie, między innymi dzięki poczuciu humoru i profesjonalizmowi Davisa.
Nigdy nie zapomnę sposobu, w jaki Ryan nabijał się z Harry'ego Pottera. Ani jego coraz to nowszych kreacji w kolejnych Game Of the Year Awards. Ani jego obsmiewania najgorszych tytułów na rynku. Oraz cyklu This Ain't No Game, dotyczącego filmów na podstawie gier. Ani... zbyt wiele by wymieniać.
Spoczywaj w pokoju, Ryan. Nie lubię nekrologów w sieci, ale tobie się on należy, do cholery.
EDIT nazajutrz: Emocje już nieco opadły, ale sieć dalej pełna jest podziękowań i wyrazów współczucia dla bliskich Ryana. Jeśli chcecie, dołączcie do wspominek wraz z resztą społeczności, choćby w wątku poświęconym najlepszym momentom Davisa:
Albo przeczytajcie, co do powiedzenia na temat współpracy z nim ma jego długoletni współpracownik, Dave Snider:
A może po prostu wskoczcie na GiantBomb, który wrzucił na pierwszą stronę najlepsze filmy z Ryanem. Na pewno doceniłby nawet tak mały i niewiele znaczący gest, jakim jest roześmianie się z jego jak zawsze celnego dowcipu.
Zaledwie na dzień przed tegorocznym Gamescomem w sieci zahuczało od plotek, gdy ktoś raczył zauważyć, że na liście prezentacji znajduje się nikomu nieznana gra z trójką w tytule ze skromnego studia związanego z hydrauliką. Oczywiście, jak to w Łorld Łajd Łebie bywa, zaczęły się spekulacje, domysły i teorie spiskowe, które zmarły naturalną śmiercią tuż po targach, gdyż żadna prezentacja nie miała miejsca...
CZY ABY?
Znacie to uczucie podczas sezonu wyborów prezydenckich bądź parlamentarnych, gdy boicie się nawet otworzyć mielonkę harcerską, bo istnieje promil szansy, że wyskoczy z niej jakiś polityk albo slogan wyborczy? Gracze za oceanem mają jeszcze gorzej - nie mogą nawet spokojnie pograć bez natknięcia się na kampanię prezydencką.
Brucevsky, który wytrwale opisuje swą karierę w Fifa 12, zainspirował mnie do podobnego przedsięwzięcia – własnej serii „Lecplejów”. Jednakże tematyka będzie zgoła inna –nie będziemy prowadzić do zwycięstwa ekipy sportowców, o nie. Pomyślimy w większej skali i przewodzić będziemy całemu państwu. A konkretnie – Królestwu Polskiemu. Przy okazji znów sprawimy, ze Polska będzie się ciągnęła od morza do morza.
Robiąc sobie ostatnio bilans tytułów, które mogłyby się znaleźć w Rzeczy Kultowej, zauważyłem z niemałym zdziwieniem, że naprawdę spora część z nich to strategie wszelkiej maści. A przecież nie jest to bestsellerowy gatunek – wyłączając Starcrafta raz na dekadę, ma się rozumieć. Szukałem więc gry, która zadowoli rzesze czytelników niezainteresowanych grami stretegicznymi, a jednak na tyle inspirującej, by popchnąć mnie do napisania drugiej części cyklu. I już miałem kilku godnych kandydatów, gdy mój wzrok padł przypadkiem na dolny prawy róg mego pulpitu. Wtedy wiedziałem już, że literki na klawiaturze same zaczną się składać w długie, bałwochwalcze zdania.
- Ale Yoghurt, zaczekaj! To jest przecież strategia! – Zdawał się jednak mówić wewnętrzny Głos Rozsądku – Stracisz czytelników, jeśli będziesz ich katował tekstami traktującymi tylko o jednym!
- Chrzanić to. Przecież chcę napisać o Myth!
Serwis MCV poinformował, że jeden z największych branżowych periodyków, Eurogamer, wprowadził nowe przepisy dotyczące organizowanych przez siebie targów elektronicznej rozrywki - Eurogamer Expo. Najwazniejszym podpunktem stał się zakaz promowania gier na stanowiskach wydawców za pomocą mniej lub bardziej rozebranych modelek.