Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Gdy piszę te słowa, za oknem wyraźnie widać drapiącą się leniwie po pośladku panią jesień - jest zimno, szaro i mokro [edit: a w momencie publikacji wyszło słońce i wstęp do tekstu nagle stracił nieco sensu :P]. Tymczasem jutro do kin wchodzi film w klimacie zgoła odmiennym. Film, który miałem okazję obejrzeć na festiwalu Transatlantyk i obiecałem, że napiszę osobną jego recenzję bliżej dnia premiery. Rzecz zwie się Najlepsze najgorsze wakacje, jest słoneczna, zabawna i niezwykle sympatyczna, a na dodatek podobała się nie tylko mi, ale także Klaudynie.
Harry Potter wyszedł na światło dzienne w książkowej formie już 16 lat temu. Siedmioczęściowa opowieść o młodym czarodzieju, zakończona przez J.K Rowling latem 2007 roku, doczekała się w sumie ośmiu filmów na przestrzeni 10 lat (2001 - 2011). Ilość pieniędzy, które zarobiła autorka, producenci filmowi, aktorzy i cała reszta zgrai, przekracza pojmowanie przeciętnego człowieka. Nic więc dziwnego, że na początku września włodarze Warner Bros. dogadali się z panią Rowling celem kontynuowania udanej współpracy. Uniwersum Harry'ego Pottera wróci do kin (i na komputery).
Na szczęście nie ma mowy o kolejnym, wymuszonym sequelu, nie będzie to także prequel, ani (dzięki!) reboot. W duchu napędzającym ostatnie rewelacje o nowych Gwiezdnych Wojnach, potteromaniacy mogą się spodziewać startu zupełnie nowej serii - spin-offu bazującego na książce Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć autorstwa J.K. Rowling Newta Skamandera. Postać ta została stworzona przez autorkę "potterów" na potrzeby wypełnienia i uwiarygodnienia magicznego świata. Z pracy pana Skamandera uczą się młodzi czarodzieje i czarodziejki uczęszczający do Hogwartu, a teraz wszyscy widzowie poznają kto zacz i co porabiał przed laty.
Ta zmyślna onomatopeja obecna w tytule tekstu doskonale oddaje moje wrażenia po seansie To już jest koniec, znanego też jako This Is The End. Uhahałem się okrutnie, miotało mną po kinowym fotelu i wyszedłem totalnie pokulany. Tak, dziwne zdanie, wiem. Cóż ja poradzę jednak na fakt, że reżyserski debiut Setha Rogena i jego scenariuszowego kumpla Evana Goldberga to (póki co) bezsprzecznie najzabawniejszy film roku.
Uporajmy się z fabularnym pretekstem dla całej tej filmowej zabawy, żebym mógł zacząć się rozpływać nad całością. Jay Baruchel przyjeżdża do swego kumpla Setha Rogena, żeby się wyluzować, zajarać, zagrać, zapić. Szybko okazuje się, że dużo lepsza zabawa czeka wszystkich u Jamesa Franco, który organizuje parapetówkę i zaprasza wszystkich (nie jest to przesadzone stwierdzenie), choć są jednostki nie do końca zachwycone tym obrotem sprawy. Impreza szybko bierze w łeb, gdy światem wstrząsa trzęsienie ziemi, piekielne pożary, niebieskie promienie "znikające" ludzi i masa okrutnych zgonów. Tyle tytułem wstępu, czas na mięsko.
Gdyby rzecz działa się 20 lat temu, jest spora szansa, że jakiś chłopak na podwórku nazwałby mnie biedakiem, bo nie mam plejaka (U Was też bywało tak, że jak ktoś nie miał "satki" to był "biedakiem"? Dzieci były, są i będą okrutne.). Na szczęście mój najlepszy kumpel ma PS3 i ostatnio miałem okazję pobawić się playstationową wersją Diablo III. Jego łowca demonów i mój barbarzyńca kontra piekielne pomioty. Oto krótki opis wrażeń fana serii i zatwardziałego pecetowca (czyli mnie).
Diablo od zawsze było "grą w klikanie" i wydawać by się mogło, że przeniesienie na pada takiej a nie innej mechaniki sterowania postacią i zarządzania interfejsem nie będzie łatwe i przyjemne. Tymczasem w dużej mierze się to Blizzardowi udało. Bezpośrednie sterowanie postacią za pomocą gałki jest bardzo wygodne (a dodatkowa umiejętność turlania się nie jest może wielce skuteczna, ale za to dosyć zabawna), a jak już nauczyłem się rozkładu guzików na padzie, to szybkie korzystanie z sześciu skilli mojej postaci również okazało się strzałem w 10. Nie wiem, czy zamieniłbym myszkę na dual shocka, ale kontrola postaci w zblazowanej, półleżącej pozycji tuż pod wielkim telewizorem to coś, co - jak się okazało - tygryski lubią bardzo.
Mierzenie się z nowym materiałem od Nine Inch Nails to zawsze wielka przyjemność i wielkie wyzwanie, szczególnie jeśli potem chce się opisać rezultat tego mierzenia. Hesitation Marks dostępne jest do odsłuchu od tygodnia, co jest naturalną konsekwencją wycieku płyty do sieci. Od dzisiaj jednak rownież wszystkie spotifaje, dizery i łimpy powinny oferować nowe NIN w swych zasobach. A musicie wiedzieć, że Hesitation Marks jest rzeczą nietuzinkową i zaskakującą, choć w swym rdzeniu niezmiennie nin-ową.
W maju Trent Reznor zaskoczył ludożerkę wyznaniem, że nie był do końca szczery i "potajemnie" tworzył w swym leżu nowy album Nine Inch Nails, choć wszyscy spodziewali się w najlepszym razie dwóch nowych kawałków, które wcześniej zapowiedział na zaległe wydawnictwo typu "the best of" (BTW nadal jest je winny wytwórni Interscope). Po stworzeniu numerów zatytułowanych Everything i Satellite, Reznor postanowił sprawdzić czy nie siedzi w nim więcej piosenek. Po roku pracy ze swym wieloletnim towarzyszem broni, Atticusem Rossem, okazało się, że płyta jest gotowa i że bardzo mu się podoba. Hesitation Marks dzisiaj ma swoją światową premierę, a ja zapraszam na krótką słowną wycieczkę po tym trwającym nieco ponad godzinę albumie.