Recenzja Sniper Elite V2, pogromcy Ghost Warriorów
Co mają wspólnego "Frankenstein" i CI Games? Recenzja Enemy Front
Rzecz o tym, jak to jest mieć węża w kieszeni - recenzja Metal Gear Solid: Portable Ops
Czy byłbyś łaskaw zakończyć historię Rapture i Columbii? - recenzja BioShock Infinite: Burial at Sea - Episode Two
Mocny zawodnik z tego Starkillera - recenzja Star Wars: The Force Unleashed [PSP]
Słowo w obronie remasterów
Granie już dawno przestało być sprawą indywidualną, ograniczoną do czterech ścian, pośród których fan wirtualnych światów oddaje się swojej ulubionej rozrywce. Wraz z multiplayerem narodziła się potrzeba komunikacji, gromadzenia różnych statystyk oraz agregacji informacji. Współcześnie, w społecznościowym Internecie znajdziemy nie tylko gros serwisów umożliwiających chwalenie się swoimi dokonaniami, lecz także kilka programów, robiących to za nas bądź taki proces ułatwiających. Pierwszy z brzegu przykład to oczywiście Xfire, najpopularniejsza aplikacja tego typu, lecz dziś przedstawię Wam narzędzie słabiej znane, za to zjadające Xf na śniadanie: poznajcie Raptr!
Z pewnością kojarzycie historię biednego Syzyfa, największego plotkarza greckiej mitologii, za swój długi jęzor ukaranego wiecznym, bezproduktywnym wysiłkiem. Jako że starożytni nie budowali jeszcze autostrady A2, wyszukali mu fuchę zastępczą – wtaczanie pod górę wielkiego głazu, tuż przed samym szczytem niweczącego harówkę powrotem na dół. I podobnie jak GDDKiA nie trafiła z chińskim wykonawcą, tak i bogowie wytypowali do tego zadania złego człowieka, który, jeśli wierzyć fabule Rock of Ages, w końcu dał nogę zabierając ze sobą najbliższego towarzysza swej niedoli – olbrzymią, kamienną kulę.
Czasy rozdawania kart na rynku elektronicznej rozrywki przez id Software dziś wydają się mrzonką. Najmłodsze pokolenie graczy dostrzega tylko niewielkie studio wykupione przez właścicieli Bethesdy, które egzystuje sobie na marginesie branży, niezdolne do godnej rywalizacji z jej współczesnymi gigantami. Mnie jednak wciąż pozostał sentyment do jego dokonań, co w jakiś nieodgadniony, podświadomy sposób zmusza mnie do corocznego zaliczania Quake’a II, mojej ulubionej części „wstrząsowej” serii. W poniższym tekście pominę ten szeroko znany i szanowany tytuł – w sporej części za sprawą multiplayera – skupiając się na mniej popularnych dodatkach do niego, a konkretnie pierwszym expansion packu – The Reckoning.
Patrząc na zbiorcze wydanie Deus Ex: Antologia zachodziłem w głowę, co tam robi Project: Snowblind. Obiło mi się o uszy, iż pierwotnie miał to być multiplayerowy tytuł osadzony w świecie DE, lecz nie znałem szczegółów. Po 6 h wymaganych do zaliczenia singla byłem już pewien – ta gra w ogóle nie powinna się znaleźć na jednej płycie z genialnym dziełem Warrena Spectora, a nawet cienkim jak barszcz Invisible War.
Entuzjazm po niedawnej premierze fanowskiego remake’u Half-Life’a nieco już opadł, lecz na mojej liście to wciąż nieodhaczona pozycja. Aby w pełni zrozumieć ogrom pracy potrzebnej do jego stworzenia oraz istotę wprowadzonych zmian postanowiłem odświeżyć sobie oryginał poddając go ocenie. Piękne wspomnienia szepczą na ucho, że będzie wysoka niczym balonowy lot Felixa Baumgartnera, choć bez etapu ze skokiem.
Gry to takie dziwactwa, że nawet biegając tylko w prawo można w nich sporo osiągnąć. Obranie jednego kierunku wystarczy, by oswobodzić uprowadzoną księżniczkę czy też pokonać herszta złej organizacji. I choć współcześnie królują trzy wymiary, nie brakuje produkcji uderzających w nostalgiczną strunę. Swoje „kiedyś było lepiej” przedstawił Aleksiej Abramenko, nawiązując w serii Intrusion do takich legendarnych hitów jak Metal Slug czy Contra, dodając jednak kilka groszy od siebie. Jako że niedawno miała miejsce premiera części drugiej, zajmiemy się właśnie nią.
Niedawno powtórnie wybrałem się na Pandorę. Długi lot wieńczyło niemal takie samo dokowanie, wymagające mnóstwa aktualizacji portu o nazwie PC. Cóż, tak to jest z tanimi liniami – zawsze gdzieś czai się jakiś haczyk. Modliłem się tylko, by po otwarciu śluzy nie przywitała mnie wściekle zielona dżungla z gigantycznymi niebieskimi smerfami, bredzącymi coś o jakimś turoku. A może toruku? Mniejsza, bo zamiast anorektycznych cudaków ujrzałem karła z shotgunem, dzikim okrzykiem demonstrującego żądzę mordu. Uff, na szczęście trafiłem we właściwe miejsce…